piątek, 9 listopada 2007
Remember, remember the Fifth of November
Spisek Prochowy i zdrada,
Nie ma powodu,
dla którego ten spisek,
miałby być zapomniany.
Guy Fawkes, Guy Fawkes, to było jego zamiarem,
Wysadzić parlament i zabić króla.
60 beczek z prochem
By Stara Anglia upadła.
Z Boską pomocą został ujęty
z lontem i zapaloną zapałką.
Niech biją dzwony!
Boże, chroń króla!
Na 5 listopada 1605 Guy Fawkes wraz z grupą katolickich konspiratorów planował podłożenie bomby pod budynkiem Izby Lordów. Ładunek miał być zdetonowany w dniu otwarcia parlamentu przy okazji oczywiście pozbawiając życia wszystkich członków parlamentu oraz króla Jakuba I. Gdyby zamach się udał, na tronie zasiadłaby Elżbieta Stuart.
Guy Fawkes został schwytany 5 listopada w piwnicach Izby Lordów. Po torturach wyjawił kilka nazwisk współspiskowców, ale jedynie tych, którzy już byli znani władzom lub nie żyli. Skazany na śmierć przez powieszenie i poćwiartowanie.
Dzień Guya Fawkesa jest obchodzony w Wielkiej Brytanii, niektórych prowincjach Kanady oraz Nowej Zelandii. Jedną z tradycji są sztuczne ognie. W Wellington z tej okazji przygotowano niesamowity pokaz sztucznych ogni.
Podsumowując - dziwne święto... Zastanawiam się, czy Brytyjczycy chcieli w ten sposób uczcić fakt, że udało im się zapobiec zamachowi? To w sumie wydaje się najbardziej oczywisty powód. Ale za drugiej strony - dlaczego nazwali to święto Guy Fawkes Day - czyli od nazwiska jednego z zamachowców? Równie dobrze Amerykanie mogliby zamiast "9-11" obchodzić "Dzień bin Ladena". Tylko trochę byłoby to nie na miejscu. Ale widać wg Brytyjczyków nie jest...
Rozmawiałem na ten temat z Nickiem. Zapytałem, czy Guy Fawkes był jakimś bohaterem opozycji, może działał w dobrej wierze, może król Jakub I był jakimś tyranem... Nie, nic z tych rzeczy. Nick powiedział, że Guy Fawkes był najzwyklejszym w świecie terrorystą. A zwyczaj przywieźli tutaj Brytyjczycy.
piątek, 2 listopada 2007
Kangur
Charakteryzują się długimi skocznymi kończynami tylnymi i wyraźnie pionową postawą. Występują w Australii, Tasmanii, Nowej Gwinei, Nowej Zelandii [parę sztuk...] i okolicznych wyspach.
Jak głosi legenda, nazwa pochodzi od słów z języka Aborygenów, a oznaczają "Nie rozumiem cię". Zgodnie z tą legendą kapitan James Cook i badacz natury sir Joseph Banks podczas badania terenów Australii napotkali na dziwne zwierzę. Chcąc dowiedzieć się nazwy tego stworzenia zapytali mieszkańca tamtych ziem: "Co to za zwierzę?". Tubylec odpowiedział "Kangaroo" czyli "Nie rozumiem cię". Tę odpowiedź kapitan Cook wziął za nazwę.
W tej firmie, w której pracuję, mamy taką niepisaną zasadę, że jeżeli w danym miesiącu uda nam się przekroczyć wpływy ze sprzedaży z tego samego miesiąca poprzedniego roku, to Glenn zaprasza nas na lunch. Zwykle to była jakaś pizza czy inny take-away z dostawą do biura. Ale w zeszłym tygodniu Glenn się szarpnął i zaprosił nas do The Skyline - w miarę elegancka restauracja, tuż obok górnej stacji cable car. Bardzo przyjemnie. I bardzo drogo. Ale przecież szef wybiera knajpę, firma stawia, co będę narzekał :) Długo nie mogłem się zdecydować: zamówić Caesar Salad (sałatka - kurczak, warzywka itd.) czy może Tibil Chicken (kurczak zapiekany z serem pleśniowym). Ale w końcu wybrałem. Coś zupełnie innego. Za $28 (!) dostałem porcję warzyw - ziemniaki, marchewka, kumara (i chyba coś jeszcze) oraz 5 plasterków lekko podsmażonego mięska, takie małe befsztyki. Glenn powiedział, że powinno smakować jak mięso z jelenia (jelenina?? czy po prostu dziczyzna?). W życiu nie jadłem jelenia, więc i tak nie miałem żadnego porównania. Smakowało dość dziwnie. W sumie ciężko opisać smak. Nie było podobne do niczego, co jadłem wcześniej.
Pierwszy raz w życiu (i chyba ostatni) jadłem mięso z kangura.
czwartek, 1 listopada 2007
Emigracja zawsze razem...
Although, I didn't know all of them very well before, now I must admit that it's totally different. It's the fact that we are all in the same situation, facing the same challenges, the same successes, the same problems, the same frustrations and having the best experience ever (at least for me:)
Dzięki, Wolak :)
niedziela, 28 października 2007
54 dni i 17 godzin
Po tym jak w lipcu NZ przegrała finał America's Cup, ostatnio mieliśmy powtórkę z rozrywki. Francja (sic!) w ćwierćfinale wygrała z All Blacks 20-18. W ogóle nie rozumiem, jak to się mogło stać. W towarzyskim meczu w czerwcu wygraliśmy z Francuzami jakieś 60-20 (nie pamiętam teraz dokładnego wyniku). A teraz taki zonk... W czasie mistrzostw na murze wokół jednego z kościołów w centrum miasta wisiał billboard: Jesus love the All Blacks.
Damy wrócił. Nie pojechał do Nigerii. Siedział w Auckland dwa tygodnie. Pojechał tam, żeby odbyć parę spotkań z firmami. I zaraz potem miał lecieć do Nigerii. Ale w końcu zrezygnował i wrócił do Wellington. Ogólnie rzecz biorąc z Damym jest teraz wszystko ok. Wziął się do pracy, co prawda wyników jeszcze nie widać, ale może to tylko kwestia czasu. Nie wydzwania już do tej swojej dziewczyny z naszego telefonu (chyba). Oddał mi nawet wszystkie pieniądze, które mu pożyczyłem. Poczekamy, zobaczymy - mam nadzieję, że to nie tylko jakieś chwilowe nawrócenie. Teraz z kolei Andrey się coś popsuł. Szkoda gadać... Zupełnie jak z Damym. Może oni się umówili, że najpierw jeden odstawi szopkę, a potem drugi. Znowu będzie trzeba ludzi do pionu przywracać. To masakra jakaś jest.
To, że są rzeczy, za którymi tęsknie, chyba nie powinno nikogo dziwić. Tęsknię chociażby za porządnym tanim naturalnym jedzeniem. Tęsknię za suchym powietrzem. Tęsknię za ocieplanym mieszkaniem; za lepiej zorganizowaną komunikacją miejską; i za szybkim i tanim internetem.
Ale oczywiście jest też mnóstwo rzeczy, za którymi będę tęsknił, jak stąd wyjadę. Przemilczę wszystkie oczywiste rzeczy, jak krajobrazy, akcent czy gościnność ludzi. Jest kilka mniej oczywistych rzeczy, za którymi na pewno będę tęsknił.
- Normalne ceny - co prawda oficjalny kurs waluty to 2:1, ale biorąc pod uwagę wysokość mojej pensji i koszty życia, można spokojnie patrzeć na ceny, jak gdyby kurs był 1:1. Chleb kosztuje 2 NZD, 0.5l coli 2.5 NZD, bilet autobusowy 1.5 NZD. Ale oczywiście są wyjątki. Laptop Toshiba - w Polsce 3400 zł, tutaj - $1700 (ten sam model). Ford Focus - w Polsce od 50 000 zł, tutaj - od $25000. I tak jest z większością produktów "nie-codziennego" użytku: AGD, RTV, samochody... A ceny benzyny to już jakaś paranoja jest - $1.6 (mniej niż 1 Euro).
- Niestety, ceny samochodów i benzyny są przyczyną, dla której tutaj można sobie pooglądać normalne samochody na ulicach, a w Polsce nie. Mazda RX-8 występuje na porządku dziennym. Aston Martin Vantage czy Dodge Charger występuje dużo rzadziej, ale przynajmniej jest. W Polsce w życiu chyba nie zobaczę Astona...
- Fish n' Chips - tłuste, niezdrowe, ale przepyszne... Danie przywiezione oczywiście z Wielkiej Brytanii. Najbardziej klasyczny "lunch", jaki można sobie wyobrazić.
- Muffiny - też przywiezione z Wielkiej Brytanii. I też boskie. Chociażby blueberry... czy boysenberry... albo strwaberry-orange... :) Gdzie ja takie coś dostanę w Polsce
- Zielone dla pieszych - no to jest trochę bardziej skomplikowane. W centrum jest parę skrzyżowań, gdzie zawsze przewija się mnóstwo pieszych. I właśnie na tych paru skrzyżowaniach zielone światło dla pieszych świeci się jednocześnie dla wszystkich kierunków. Czyli jeżeli ktoś chce się przedostać na przeciwległy róg skrzyżowania, nie musi tego robić w dwóch turach, a po prostu przechodzi przez skrzyżowanie diagonalnie. I jest to jak najbardziej legalne.
Kolejny odcinek pewnie za miesiąc.
piątek, 5 października 2007
Szkło Kontaktowe
Oczywiście, że premier kieruje rządem, i to kieruje bardzo skutecznie rządem, w taki sposób, że można powiedzieć we wszystkich dziedzinach, nawet te prowokowane różne sytuacje spływają po naszym kraju jak... bardzo szybko.
niedziela, 30 września 2007
Dzień 125.
Nie, to nie ja - to Tomasz Sianecki.
Dużo się wydarzyło w tym miesiącu i właściwie nawet nie wiem, od czego zacząć, więc najlepiej zacznę od końca.
Dzisiaj rano All Blacks zagrali ostatni mecz eliminacji Mistrzostw Świata Rugby i jako zwycięzca grupy C wchodzą do ćwierćfinałów. W ciągu najbliższych 24h poznamy też finalistów grupy D, z którymi zagramy mecz ćwierćfinałowy 6 października. Wtedy będziemy grać z Francją, Argentyną lub Irlandią. Ale właściwie na którykolwiek z tych krajów nie trafimy, powinniśmy wygrać. Bardziej martwią mnie półfinały, gdzie możemy się spotkać z Anglią (zdobywcy tytułu 2003) albo Australią (zdobywcy tytuły 1999). I tak źle, i tak niedobrze :( Półfinały za dwa tygodnie.
Nie wiem, czy już się chwaliłem, ale chyba jeszcze nie - dostałem podwyżkę :) Glenn zgodził się dać mi $1 podwyżki. Niby nic, ale jeśli to pomnożyć przez 80h w miesiącu, to jednak robi różnicę. Glenn chce, żebym od listopada pracował dodatkowe 12h w miesiącu i powiedział, że wtedy też będziemy mogli porozmawiać o kolejnej podwyżce. Nareszcie mam jakieś sensowne warunki do życia tutaj. Przy takich zarobkach nawet uda mi się coś zaoszczędzić chociażby na zwiedzaniu kraju.
A teraz opowiem Wam numer miesiąca (albo i całej kadencji...) - historia jest niesamowicie zakręcona, spróbuję przedstawić wszystko tak jasno, jak tylko się da.
Rozdział 1
Jakiś czas temu (2 miesiące chyba) Damy nam powiedział, że ma jakieś problemy na uniwersytecie. Niby go ukończył w czerwcu 2006, zaliczył wszystkie egzaminy, ale z jakichś powodów nie chcą wydać mu dyplomu. Mówił, że może będzie musiał jechać do Nigerii na jakiś czas, ale raczej nie wcześniej niż w grudniu. W grudniu - nie ma problemu, niewiele się wtedy dzieje w AIESEC, na uczelniach są wakacje, ludzie z lokalnych jadą do domu, ogólnie czas urlopów.
Rozdział 2
Każdy z członków teamu ma swego rodzaju kartę telefoniczną. Jeśli musimy gdzieś zadzwonić, a nie mamy pod ręką telefonu biurowego, bierzemy inny telefon, wykręcamy darmowy numer 0-800, podajemy numer karty i numer telefonu, z którym chcemy się połączyć, a koszt rozmowy jest doliczany do rachunku za telefon w biurze. Są dwie główne zalety tego - nie płacimy z własnych pieniędzy za służbowe telefony oraz mamy wyjątkowo tanie rozmowy na stacjonarki (50 centów za godzinę). Każdy ma swoją kartę, ale Damy swoją udostępnił Michaelowi - koordynatorowi ds. alumni. Wszystko było ok, dopóki nagle na bilingu nie pojawiły się 3-4 niesamowicie drogie rozmowy ($20-$30). Był koniec sierpnia. Powiedziałem Damy'emu, żeby zapytał Michael o te rozmowy, bo były to cztery godzinne połączenia z komórkami, a my nie chcielibyśmy wydawać pieniędzy na takie rzeczy. Obiecał, że się tym zajmie.
Minęły dwa tygodnie, Damy nie miał czasu porozmawiać z Michaelem o tych rozmowach. W międzyczasie przyszedł kolejny rachunek - $50. Znowu ta sama historia - "Damy, zapytaj Michaela, czy to on dzwonił z Twojej karty i jeśli tak, to czy to była rozmowa służbowa". Po kilku dniach Damy odpowiada, że Michael się przyznał, że wykonał jedną rozmowę prywatną z tej karty i pokryje jej koszt. Teraz tylko pozostała kwestia pozostałych 4 rozmów.
Rozdział 3
Pewnego dnia coś mi przyszło do głowy. Sprawdziłem numery telefonów z bilingu z listą numerów rad wykonawczych. I oczywiście okazało się, że numery należą członków rad wykonawczych, do których tylko Damy mógłby dzwonić. Damy'emu nagle się przypomniało, że rzeczywiście dzwonił do tych ludzi i rzeczywiście rozmawiał z nimi tak długo, ale nie spodziewał się, że takie drogie te rozmowy będą. Każdy z nas co jakiś czas dzwoni do swoich komitetów. Zwykle umawiamy się na rozmowy z wyprzedzeniem, żeby mieć pewność, że nasz rozmówca będzie miał dostęp do telefonu stacjonarnego - wtedy płacimy 50c za godzinę rozmowy. Nigdy nie dzwonimy na komórki, bo nas po prostu nie stać - to chyba oczywiste, że rozmowy na komórki są drogie. Ale Damy miał oczywiście wymówkę - osoby, z którymi rozmawiał, nie mają dostępu do telefonu stacjonarnego. Powiedziałem mu, że nam się też takie sytuacje zdarzają i w takich przypadkach umawiamy się na Skype. Powiedział, że ludzie nie mają słuchawek i mikrofonów. Powiedziałem, że w takich przypadkach używamy zwykłych chatów tekstowych. W tym momencie usłyszałem taką wymówek, że mi ręce opadły - Damy woli rozmawiać z Mią przez telefon, bo jest bardziej "informatywna". I za tą informatywność musieliśmy zapłacić rachunek o $120 wyższy niż zwykle.
Rozdział 4
Zadzwonił do mnie Michael Drennan, przedstawiciel firmy, która już od pewnego czasu współpracuje z AIESEC Australia, a teraz chcieliby również współpracować z AIESEC w NZ. Umówiłem się z nim na spotkanie, Damy powiedział, że również chętnie weźmie w nim udział. Powiedział mi, że na spotkanie mogę się ubrać "smart casual" (czyli w miarę nieoficjalnie, ale elegancko), bo tutaj tak po prostu to wygląda. Więc ubrałem się "casual": sztruksowa marynarka, sztruksowe spodnie (pod kolor) i czarny płaszcz. Damy najwyraźniej trochę inaczej rozumie "casual" - na spotkanie z przedstawicielem firmy założył koszulkę polo z logiem AIESEC.
Rozdział 5
Dwa dni przed konferencją SpringCo. Cały team narodowy (czyli MC i NST) pracowaliśmy do późna w biurze, żeby dokończyć przygotowania do konferencji. Damy tego wieczora pracował w McDonald'sie, ale miał wrócić około północy. Kiedy o 1.00 szedłem do domu, w biurze wciąż go nie było, do domu także nie wrócił. Dziewczyny zaczęły się martwić, więc próbowały się do niego dodzwonić na komórkę, ale była wyłączona, nie odpowiadał też na smsy. O trzeciej w nocy zaczęły poważnie myśleć o powiadomieniu policji. W końcu Damy odpisał: "Nie martwcie się, wszystko jest ok. Jestem z przyjacielem".
Nick: "Aaaa, pewnie jest z Elaine!"
My: "Z kim?!?"
Nick: "Elaine - nie wiecie o Elaine?"
My: "Czy myślisz, że bylibyśmy tak zaskoczeni, gdybyśmy wiedzieli, o co chodzi?"
Nick: "Dziwne, mieszkacie ze sobą, a nie wiecie, że Damy ma dziewczynę"
Rozdział 6
Konferencja SpringCo. Podszedł do mnie Michael (koordynator alumni) i powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać o tych kosztach, na które rzekomo naraził MC. Powiedział, że rzeczywiście pewnego dnia popołudniu zadzwonił do kolegi używając numeru karty, który dostał od Damy'ego. Chciał pokryć koszt tej rozmowy z własnej kieszeni. Gdzieś w trakcie rozmowy wyszło, że zgodnie z bilingiem telefon ten był wykonany o 1.00 w nocy. Michael się bardzo zdziwił, bo był święcie przekonany, że to było popołudnie, nie później niż 6.00 popołudnie. Powiedziałem mu, że to sprawdzę i dam mu znać co i jak.
Wróciliśmy do domu po konferencji. W skrzynce na listy czekał rachunek za telefon domowy. Dziwnie wysoki... Na bilingu znalazłem rozmowę za $30 - telefon komórkowy, numer znajomy... Sprawdziłem szybko tę 50-dolarową rozmowę z telefonu w biurze. Numer ten sam. Zapytałem Nicka o numer telefonu Elaine - numer ten sam...
Rozdział 7
Damy w ostatni wtorek pojechał do Auckland. Dość sporo firm - potencjalnych partnerów narodowych - ma siedziby właśnie w Auckland, gospodarczej stolicy kraju. Więc Damy średnio co miesiąc jeździ do Auckland na spotkania z firmami. Tuż przed wyjazdem, w poniedziałek wieczorem, Damy zorganizował spotkanie MC. Pamiętacie jak pisałem, że Damy może mieć problemy z dyplomem? Poprosił o pomoc brata, natomiast nie wszystko można załatwić przez pełnomocnika. Damy mógł jechać w grudniu, żeby załatwić wszystkie sprawy z tym związane. Ale podobno dowiedział się o całej sprawie ojciec Dany'ego i kazał mu wracać jak najszybciej. Dlatego Damy z Auckland nie wróci bezpośrednio do Wellington, ale spędzi miesiąc w Nigerii. Wiedział o tym już przed konferencją, ale nie chciał nas stresować, więc wolał z tym poczekać do ostatniej chwili - wieczora przed wyjazdem. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że ktoś powinien przejąć jego obowiązki. Nie przygotował żadnych informacji dla osoby, która miałaby go zastąpić, nie pomyślał nawet o tym, kto powinien się zająć tą działką.
Rozdział 8
Dla wszystkich w miarę oczywiste było, że czynsz za mieszkanie trzeba płacić, niezależnie od tego, czy się w nim mieszka czy nie. Ale nie dla Damy'ego. W środę (czyli już po wyjeździe) poinformował nas, że nie będzie w stanie pokryć czynszu za mieszkanie i najlepiej by było, gdybyśmy znaleźli sobie współlokatora na jego miejsce.
Rozdział 9
To oczywiście nie wszystko, ale nie chce mi się już więcej pisać...
niedziela, 26 sierpnia 2007
Asia-Pacific
Przykład: poszliśmy do 'foodcourt' (w Polsce w galeriach handlowych zwykle jest jeden obszar gdzie są wszystkie fast-foody - to jest właśnie foodcourt). Standardowo fast-food tajski, indyjski, japoński, mniej standardowo dorzucili tam meksykański i francuski. W tajskim i japońskim pracują Azjaci - to jest akurat normalne, nawet w Polsce to nie jest nic niezwykłego. W indyjskim pracują Azjaci - trochę mniej normalne: nie żadni Hindusi, Azjaci z prawdziwego zdarzenia. I jak się już łatwo domyślić: we francuskim i meksykańskim też pracują Azjaci.
Ulice wyglądają tak samo. Na oko jakieś 90% mieszkańców jest z pochodzi z Korei, Chin, Tajwanu, Tajlandii, Indonezji, Wietnamu i wszelkich innych wschodnio-południowo-azjatyckich krajów. Oczywiście nie ma nic przeciwko Azjatom, skądże... Tylko zaczynam się powoli zastanawiać. Przyjechałem do Nowej Zelandii, kraju ponad 200 lat temu włączonego do Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, w większości zasiedlonego przez Europejczyków, ale dość dużym odsetkiem rdzennej ludności maoryskiej. Jadę do Auckland i czuję się jak w Taipei czy jakimkolwiek innym azjatyckim mieście. Tylko czekam aż pani przy kasie w fast-foodzie zacznie do mnie mówić tajskimi krzaczkami. Można by spokojnie zaznaczyć na mapie Auckland, zrobić ctrl+x i wkleić w środku Azji. Jedyne, po czym można by się zorientować, że coś jest nie tak, to Skycity Tower.
Auckland wygląda jak typowa stolica, chociaż stolicą nie jest. Jak najłatwiej opisać Auckland? Wyobraźcie sobie Warszawę oraz dla porównania inne duże miasto w Polsce, jak np. Kraków, Poznań, Wrocław... Wellington jest właśnie jak Kraków czy Wrocław - miasto przyjemne dla oka, duże, ale nie gigantyczne, kulturalna stolica kraju. Auckland jest jak Warszawa - ogromna, przytłaczająca, droga, nieprzyjazna, stresująca... Można tam wpaść na weekend (chociaż nie wiem po co - chyba tylko po to, żeby potem nie było wstydu, że się nigdy nie było w Warszawie).
Do Auckland warto pojechać po to, żeby się przekonać, że to nie jest miasto, w którym chcę się spędzić więcej niż parę dni. Życie w Wellington jest dużo przyjemniejsze.
Dzień 90.
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
środa, 8 sierpnia 2007
Dzień 71.
Ostatnio rozmawiałem z Denise, Sales Director w mojej firmie, o żeglarstwie. Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu można popływać w weekendy. Okazało się, że ma jakiegoś znajomego w lokalnym jacht klubie. Popytała ludzi i powiedziała mi, żebym wpadł do jacht klubu, pogadał z nimi i zostawił swój numer telefonu. Podobno wszyscy szukają ludzi, którzy mogliby zostać członkami załogi w zwykłych kilkugodzinnych wypadach na zatokę albo cieśninę. W przyszłym tygodniu muszę się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę miał okazję tutaj trochę pożeglować. Gdy ostatnio byłem nad zatoką, wiatr dochodził do 5 (tak na oko), co jak na zatokę otoczoną górami jest niezłym wynikiem. Ciekawe, jaki byłby wtedy wiatr w Cieśninie Cooka. Mógłby być silniejszy i kolejne 2 czyli niemalże warunki sztormowe. Muszę tam iść do jacht klubu jak najszybciej, już nie mogę się doczekać :)
Jakiś czas temu Kubuś na swoim łotewsko-ryskim blogu wspominał o komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że transport tutaj jest nie mniej intersujący niż w Rydze, więc też warto skrobnąć coś na ten temat. Właściwie wszystko można opisać jednym zdaniem: "Komunikacja miejska w Wellington jest do d***" :) Ale przejdźmy do szczegółów.
Cały miasto (a nawet cały region) jest podzielony na strefy. Wszystko byłoby proste, gdyby było tak jak w Polsce - strefa miejska (do granic miasta), potem podmiejska (albo 2 podmiejskie). Ale nie ma tak łatwo - w całym regionie jest 14 stref. Strefa 1 obejmuje właściwie tylko ścisłe centrum + największe dzielnice. Mieszkam 15 minut piechotą od centrum, a mój przystanek jest granicą między 1 a 2 strefą. Granica miasta jest już w 4. strefie. Dopóki podróżuje się w tylko jednej strefie, ceny są w miarę ok - $1.50 za przejazd. Ale jeśli masz przejechać z jednej strefy do drugiej albo - co gorsze - przejechać przez większą liczbę stref, to musisz się przygotować na całkiem spore wydatki.
Czasy odjazdów autobusów są tylko podawane dla niektórych przystanków. W strefie 1 zwykle to są wszystkie, ale poza nią - co trzeci, co piąty przystanek ma podane czasy odjazdu. Dla przystanków pomiędzy nimi musisz sam sobie odgadnąć. Na szczęście można sobie sprawdzić rozkład jazdy w internecie, więc przynajmniej można się zorientować, czy ma się jakiekolwiek szanse na złapanie autobusu.
Ludzie w Krakowie narzekają, jeżeli autobus spóźni się 5-10 minut (i oczywiście zupełnie się z tym zgadzam). Jeśli przyjedzie 3 minuty przed czasem, to już jest katastrofa. A tutaj - już kilka razy mi się zdarzyło, że autobus przyjechał minut przed czasem. Paranoja...
Kiedyś w Wellington jeździły tramwaje. Najpierw konne, potem elektryczne. Ale kilkadziesiąt lat temu ktoś wymyślił, że sieć tramwajowa ogranicza rozwój miasta i trzeba ją zlikwidowali. Teraz po tramwajach nie ma właściwie śladu w Wellington. W Krakowie do tej pory na Szewskiej są tory, chociaż tramwaj nie jeździ tamtędy od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale za to w Wellington wciąż jeżdżą stare dobre trolejbusy. Część z nich to 20-30 letnie volvo (dobrze się trzymają jak na swój wiek). Jest też kilka nowych "szelkowców", ale nie miałem jeszcze okazji się im dokładnie przyjrzeć.
niedziela, 29 lipca 2007
Praca
Pracuje na razie dwa dni w tygodniu (9-5 z godzinną przerwą na lunch) w Experience New Zealand Travel. Malutka agencja turystyczna, w sumie pracuje tam teraz 6 osób (łącznie ze mną). Zajmują się głównie planowaniem pobytu oraz pośredniczeniem przy rezerwacjach właściwie wszystkiego: noclegów, transportu (lotów, promów), wynajmu samochodów, wozów campingowych i wszelkiego rodzaju atrakcji turystycznych, jak spływy kajakowe, loty helikopterem... Ogólnie wszystko, co jest związane z pobytem turystów w NZ. Pracuje w samym centrum miasta, na 8. piętrze przy 187 Featherston Street. Z domu do pracy mam 15-20 minut na piechotę. Praca jest właściwie idealna dla mnie - księgowość + administracja strony internetowej. Nic więcej do szczęścia nie trzeba... Może poza lepszą pensją. Zarabiam $14 na godzinę przed opodatkowaniem. Pod koniec sierpnia mam dostać trzy dni w tygodniu. Jak się mocno postaram, to powinno wystarczyć na życie, ale raczej nie zaoszczędzę nic na podróże. Mam teraz dwa wyjścia. Pierwsze: poczekać do października i poprosić o podwyżkę. Jak się nie uda - szukać nowej pracy. Albo zrobić to, co Damy - pracować w McDonaldsie. Płacą jakieś $10 na rękę, godziny pracy bardzo elastyczne, pracujesz kiedy chcesz, zgodnie ze zgłoszonym przez Ciebie harmonogramem na tydzień wcześniej. Zawsze te dodatkowe 10h w tygodniu można popracować - wieczorami, w weekendy... $100 tygodniowo - kusząca propozycja. Muszę się tylko dowiedzieć, czy moja wiza nie będzie stanowić jakiejś przeszkody.
NZ - kraj rozwinięty?
Pierwsza z nich potrafi doprowadzić każdego, który jest przyzwyczajony do używania internetu, do szału. Prędkość, ceny i dostępność internetu jest tutaj zbliżona do poziomu Polski 10 lat temu.
Średniej prędkości łącze (czyli 128kbps) mamy za ok. $60 miesięcznie. Na dodatek z ograniczeniem transferu danych do 3GB. Przy przekroczeniu limitu (którego oczywiście trzeba sobie samemu pilnować) Telecom zwykle nalicza jakieś niewyobrażalne sumy za każdy dodatkowy MB. Zakładając, że stosujemy przelicznik NZD-PLN 1:1 (jak przy większości cen towarów i usług) za 60 zł w Polsce miałbym 512kbps bez ograniczeń transferu. Za 100 zł miesięcznie miałem 2Mbps, ale takich prędkości nawet nie ma tutaj w ofercie.
Można sobie tłumaczyć, że NZ jest na końcu świata i dlatego wszystko działa tak wolno... Ale skąd takie ceny? Godzina w kafejce internetowej kosztuje $4. W Polsce - 2-3 zł? Nie jestem pewien, od paru lat nie byłem w kafejce... :)
Ostatnio byliśmy w Wellington City & Sea Museum. Chwalili się tam, że NZ jest jednym z globalnych liderów w komunikacji, bo pod koniec lat 90. wyposażyli CBD (Central Business District) w łącze światłowodowe. Moja pierwsza myśl - kiedy w Krakowie powstał Cyfronet? W połowie lat 90.? Sieć łącząca ważniejsze palcówki edukacyjne w Krakowie dostępna dla studentów za darmo powstała w Polsce w połowie lat 90., a NZ się chwali, że są "liderem"...
Teraz druga rzecz - bankowość. W Polsce miałem obsługę konta za darmo i kartę Visa, która ma takie same właściwości jak karta kredytowa - oprócz wypłat w bankomatach, transakcji w terminalach kasowych, możliwość płacenia przy użyciu samego numeru karty (głównie płatności w internecie).
Tutaj dostaje kartę, z której mogę korzystać jedynie w bankomatach i terminalach kasowych (ale nie mogę płacić przez internet) i (uwaga, uwaga!) niesamowita oferta: wszystkie transakcje darmowe pod warunkiem miesięcznej opłaty $5! A, zapomniałbym - konto ma zerowe oprocentowanie.
Paranoja...
sobota, 14 lipca 2007
Dzieci z Pahiatua
Pierwszego listopada 1944 do portu w Wellington przybił statek z 733 dziećmi na pokładzie, w większości sierot lub półsierot. Towarzyszyło im około setki dorosłych, nauczycieli, lekarzy i pracowników administracyjnych. Cała ta grupa udała się do Pahiatua, gdzie przygotowany był dla nich przejściowy obóz.
Na bramie wejściowej umieszczony był napis: "Polish Childrens Camp in Pahiatua". Dla dzieci była to ich mała Polska.
[...] w roku 1947, a potem też w 1948, Reżim Warszawski (komunistyczny rząd reżimowy zdominowany przez ZSRR) domagał się, by dzieci te wróciły do Polski, ale rząd nowozelandzki oparł się tym żądaniom. Zanim wysunięto te żądania powstała Rada Nadzorcza dla Polskich Dzieci w Nowej Zelandii (Guardianship Council for the Polish children in New Zealand). Był to wynik działań ówczesnego Konsula Generalnego Dr K. A. Wodzickiego, władz polskich w Londynie (naówczas uznawanym międzynarodowo rządem polskim) oraz rządu Nowej Zelandii. Rada ta złożona z trzech Nowozelandczyków i pięciu Polaków otrzymała legalizację prawną Sądu Najwyższego Nowej Zelandii w maju 1945. Radzie przewodniczył Ks. Dr J. P. Kavanagh, Biskup Dunedin.
W wyniku utworzenia tej Rady, dzieci były przygotowane do stałego pobytu w Nowej Zelandii. Zaczęto poświęcać więcej uwagi nauczaniu języka angielskiego, a niektórym dzieciom umożliwiono wstąpienie do prywatnych szkół katolickich w Nowej Zelandii. Udostępniono im także bursy i stancje w Wellington i Hawera.
Obecnie, w pięćdziesiąt pięć lat po ich przybyciu, Dzieci z Pahiatua patrzą z dumą na swoje osiągnięcia.
Na podstawie osobistych wiadomości i obserwacji wyrażam opinię, że:
Wszyscy zachowali swoją polskość, swój język i znaczenie swojej historii - wielkie to, moim zdaniem, osiągnięcie;
Wszyscy też utrzymali religię katolicką zachowując specjalne nabożeństwo dla Matki Boskiej, Królowej Polski;
Wszyscy zachowali głębokie poczucie więzi i współodpowiedzialności, jak w jednej wielkiej rodzinie;
Wszyscy stali się dobrymi obywatelami Nowej Zelandii przykładając się w znacznej mierze do rozwoju życia ekonomicznego, kulturalnego i religijnego w tym kraju.
Jest to więcej niż zwykła odpłata Nowozelandczykom za ich szczodrość jaką okazali w roku 1944.
Dzieci z Pahiatua w rzeczywistości nie były imigrantami. Byli gośćmi, zaproszonymi na krótki, choć nieokreślony czas w roku 1944. Sądzono wtedy, że wrócą one do Polski, ponieważ jednak ta część Polski skąd one pochodziły, Polska Wschodnia, została włączona w granice ZSRR w wyniku Konferencji Jałtańskiej, nie miały one dokąd wracać. Ich domy i cały dobytek został skonfiskowany, ich rodziny pomordowane lub wywiezione wgłąb Rosji. Nie było więc racji by wracały do miejsc, które przestały istnieć.
Rząd Nowej Zelandii udzielił tym dzieciom prawa stałego pobytu i wiele z nich zostało obywatelami Nowej Zelandii.
John Roy-Wojciechowski
(w Pahiatua noszący nazwisko Jan Wojciechowski)
Konsul Honorowy RP
Auckland
Nowa Zelandia
lipiec 1999
You may be Polish if...
sticker proudly displayed on the back windshield and/or a custom-made
European license place in the front (most likely with your name
written on it)
2. You have relatives who aren't really your relatives
3. You sing the same song - "100 lat" - on every occasion (weddings,
birthdays, baby showers)
4. You watch soccer
5. You know very well Pope John Paul II was Polish and his name was
Karol, not Carol
6. You go to Midnight Mass every Christmas Eve and keep your Christmas
tree up till February.
7. You drink your wodka straight
8. You listen to techno
9. You don't feel the need to add an "s" to Pierogi because you know
the word is already plural and it annoys you when others do. However,
you still add 'y' to already plural english words... "chipsy",
"dzinsy"
10. You are convinced your pets only understand Polish
11. You are forced to listen to Disco Polo by your parents
12. You can spot Polish people like Asians can spot each other
13. When others find out you're Polish, they tell you about every
Polish person they've ever known, which is most likely followed by
them mispronouncing common phrases such as "czesc" or "dziekuje"
14. Your name always gets slaughtered on the first day of school
15. The thought of eating cow stomach (flaki) doesn't gross you out
16. When you're at a stranger's house, you expect their garbage can to
be under the sink
17. Every window in your house must have "firanki", even in the bathroom
18. Once in a while, you do a big "przemeblowanie" at home
19. You always take off your shoes as soon as you step into someone
else's house (even if the owner of the house insists you don't have
to)
20. You celebrate your birthday AND your nameday, "imieniny"
21. You were extremely surprised to learn that American weddings last
hours, not days
22. When you hurt yourself, you don't say "Ouch", you say, "Awwa"
Nowe zdjęcia
Wrzuciłem na Picasę parę nowych zdjęć z ostatnich dwóch miesięcy. Większość z nich znalazła się w istniejących już albumach.
czwartek, 12 lipca 2007
Zima
Dodatkowo 40 równoleżnik i górki dookoła robią swoje - "wieje" to mało powiedziane. Dzisiejsza prognoza mówiła, że prędkość wiatru będzie dochodzić do 50 km/h. Podobno pojutrze ma się trochę rozjaśnić, ale prognozy tutaj raczej rzadko się sprawdzają.
Byle do wiosny...
45 dni
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
wtorek, 3 lipca 2007
Ceny
Ceny w NZ (przynajmniej w Wellington) są takie same jak w Polsce:
0,5l Coli - 2.50
chleb tostowy - 1.50-2.00
bilet autobusowy - 1.50
obiad w restauracji 15.00-20.00
itd, itd...
Jest tylko jedna drobna różnica: te ceny są w NZD.
Ale jednocześnie tutaj płacę są inne - ja będę zarabiał $10.00 na godzinę, a ta stawka do najwyższych raczej nie należy. Na pewno będę chciał pracować w Experience NZ do października. Potem może zacznę się rozglądać za jakąś inną pracą. Może z 3-miesięcznym doświadczeniem w pracy w NZ będzie łatwiej.
Wracając do cen - jest tutaj jednak parę różnic, które naprawdę mogą zdenerwować człowieka. Pomimo tego, że ludzie (zgodnie z obecnym kursem NZD) zarabiają dwa razy więcej niż w Polsce i wydają na życie dwa raz więcej, na paru rzeczach można naprawdę zaoszczędzić. Nowy Ford Focus kosztuje tutaj $25000. W Polsce - pewnie jakieś 50000 zł. Znalazłem tutaj model laptopa, który w PL kosztował 3500 zł, a tutaj kosztuje $1700.
A najbardziej chyba frustrująca jest cena benzyny: za litr ON płaci się $1.00, za litr Pb: $1.50. Dla porównania w Polsce: 4.00 zł i 4.50 zł.
I jak tu się nie wkurzyć?
Olśnienie
Na podstawie mapy bardzo łatwo ustalić w Wellington kierunki świata. Poza tym na Mount Victoria, na Wakefield Look-out jest róża wiatrów, więc wszystko można sobie sprawdzić. Poza tym parę razy wracając wieczorem do domu, widziałem Krzyż Południa (albo tak mi się przynajmniej wydawało). I wszystko było jasne - każdy mógł się łatwo zorientować, gdzie jest południe, a gdzie północ.
Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Słońce wstawało na wschodzie i zachodziło na zachodzie - wszystko ok. Jedyny problem polegał na tym, że słońce w południe było na północy. Już zacząłem się zastanawiać, czy ten gwiazdozbiór, który widziałem, to na pewno był Krzyż Południa...
Ale w końcu mnie olśniło. Zajęło mi to trochę czasu (wstyd się przyznać). Polska jest położona na północ od Zwrotnika Raka, więc u nas słońce w południe jest na południu. Nowa Zelandia jest na południe od Zwrotnika Koziorożca, więc słońce góruje na północy. I wszystko jasne :)
czwartek, 28 czerwca 2007
Absolutorium
[...]
Tak samo jest z ludźmi - gdy się nie zmieniają albo gdy nie są zmuszani do zmian, ich efektywność spada. Więc każda zmiana jest dobra, zazwyczaj - zmiana na lepsze."
sobota, 23 czerwca 2007
Update po długiej przerwie
Wczoraj przyjechał Damy. Najwyższy czas... Odebraliśmy go z lotniska. Całkiem fajny chłopak. Sympatyczny, rozgadany... Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Damy skończył studia w Nigerii (jest Nigeryjczykiem), rok spędził w Indonezji pracując dla tamtejszego MC, a teraz najbliższy rok spędzi w Nowej Zelandii. Właściwie niecały, bo za jakiś czas wybiera się do Nigerii na wesele brata i wróci miesiąc później.
Już coraz bardziej się przyzwyczajam do życia tutaj. I bardzo mi w tym pomaga to, co działo się w ciągu ostatniego tygodnia. W piątek zadzwonił do mnie Glenn z Experience NZ Travel i powiedział, że chce mnei przyjąć do pracy! Co prawda nie będę zarabiał kokosów. Będę pracował przez 2 dni w tygodniu po 7h za ok. $11 za godzinę (na rękę), a to powinno mi dać jakieś $600 na miesiąc, co starczy mi akurat na czynsz i wspólne domowe wydatki (spożywcze etc.). Zaczynam 19 lipca. Ale od następnego miesiąca będę pracował 3 dni w tygodniu, więc będę zarabiał $800 miesięcznie, co powinno mi wystarczyć na pokrycie wszystkich kosztów. Więc byle do września :)
Dogadaliśmy się z chłopakami - zgodzili się na to, że będą dzielić pokój, a ja mam swój własny :) Jeszcze nie miałem czasu, żeby wszystko rozpakować, więc wciąż mieszkam trochę w walizce. Ale sukcesywnie się rozpakowuję.
Już powoli łapię sie na tym, że przechodząc przez ulicę patrzę w odpowiednią stronę (czyli prawą)! Nikita chce, żebyśmy w październiku pojechali do miasteczka Rotorua. Do tego czasu muszę nauczyć się prowadzić. Ale to będzie dziwne... Niby wszystko w samochodzie jest identyczne, poza paroma drobnymi szczegółami: kierownica jest po prawej stronie, drążek zmiany biegów - po lewej, kierunkowskazy - po lewej, stacyjka - po lewej.
A wczoraj mnie olśniło... Ale o tym innym razem.
czwartek, 21 czerwca 2007
I jest nas czworo
Wsiadł w samolot w Almaty, miał dłuższą przesiadkę w Kuala Lumpur, potem jeszcze wieczór w Auckland i w końcu wsiadł do nocnego autobusu do Wellington.
Nie wiem, jak on to zrobił, ale udało mu się zmieścić do walizki wielkości połowy mojej!
Pierwsze wrażenie - bardzo sympatyczny chłopak. Nadaje się na HR-a, będzie nam się chyba dobrze współpracować. Jedyne co, to może dorównywać Nikicie pod względem braku nawyku sprzątania po sobie, ale jeśli tylko nie będę z nim w pokoju, to powinienem to wytrzymać.
W niedzielę (miejmy nadzieję...) przyleci Damy. W tym momencie siedzi w Brunei. Właściwie nie wiem czemu... Chyba czeka na najbliższy lot do NZ - od 2 dni.
Dzisiejszy wieczór spędziliśmy sami w domu - Sneha, Andrey i ja. Obecny (czyli "stary") team poszedł na ostatnią wspólną imprezkę. Więc siedzieliśmy sobie w trójkę i zasadniczo nic nie robiliśmy. I muszę przyznać, że czułem się zaskakująco komfortowo... Chyba wszystko przez to, że starego teamu nie było w domu, więc nareszcie mogłem się nie czuć jak gość w ich mieszkaniu. W ciągu najbliższych dwóch tygodni cały team się wyprowadzi i zostaniemy tutaj tylko my. I nareszcie będziemy mogli powiedzieć, że to jest nasz domek :)
Jutro rano ma do mnie zadzwonić Glenn z Experience NZ Travel i mi powie, czy mnie zatrudni czy nie. Tak bardzo bym chciał dostać tą pracę... Już nie mogę się doczekać.
Za parę godzin rozpocznie się Walne Zebranie, na którym będzie głosowane moje absolutorium. To jest chyba pierwsze WZ, które opuszczę, od kiedy jestem członkiem (czyli od maja 2004). Tak mi szkoda, że nie mogę tam być. Będzie tam cała moja Rada Wykonawcza... tylko mnie nie będzie. Tak bardzo żałuję, że nie mogę w nim uczestniczyć.
wtorek, 19 czerwca 2007
Trzy tygodnie
Dobra, koniec marudzenia.
Pogoda
Za parę na południowej półkuli zacznie się astronomiczna zima. Przez ostatnie 3-4 dni pogoda była chyba w miarę typowa dla NZ (Maryna może potwierdzi :) ) - parę razy dziennie pogoda zmieniała się od pełnego słońca i bezchmurnego nieba do ulewy i silnego wiatru. Przy takim wietrze występuje zjawisko, które ludzie nazywają horizontal rain - "poziomy deszczu".
Ludzie
Już pisałem wcześniej - ludzie tutaj są niesamowicie przyjaźni, bezpośredni i uprzejmi. Dzisiaj rozmawiałem z "konsultantem" z biura obsługi abonenta Vodafone (sieci komórkowej). Kiedy on zmieniał ustawienia mojej poczty głosowej (a zajęło to trochę czasu), wypytał mnie, jak mam na imię, skąd dzwonię, a jaka tu pogoda była i jak mi minął dzień... I to jest normalne w tym kraju! Nie wiem, czy gdzieś indziej na świecie żyją tacy ludzie.
Praca
Dzisiaj byłem na drugiej rozmowie w Experience New Zealand Travel. Oprócz mnie jest jeszcze dwóch kandydatów na to stanowisko. Dzisiaj rozmawiałem z Glennem (Managing Director, on prowadził pierwsze interview) oraz Denise (Director / Sales Manager). Rozmowa była bardzo nieformalna, Glenn właściwie nie miał za dużo "zawodowych pytań". Denise właściwie chciała mnie tylko poznać. Popytali mnie o kierunek moich studiów, kiedy do PL wracam, co będę robił jak skończę kadencję w @NZ, a kiedy muszę do Polski wrócić etc etc.
Praca jest naprawdę ciekawa (księgowość + IT), atmosfera pracy w biurze (na pierwszy rzut oka) jest świetna. Jedyny problem jest taki, że na razie będę zarabiał $13/h (brutto) i pracował 15h w tygodniu. To daje mi $600 miesięcznie, co niezupełnie wystarczy na utrzymanie się tutaj. Ale Glenn mówił, że około września/października możemy porozmawiać o zwiększeniu wymiaru godzin do 20 tygodniowo, a w listopadzie/grudniu o podwyżce (zależnie od efektów mojej pracy).
Glenn ma do mnie zadzwonić w piątek.
piątek, 15 czerwca 2007
A dzisiaj...
Piątek wieczorem, wieje i pada (i tak będzie przez całą zimę). Siedzimy w domy i oglądamy "W doborowym towarzystwie". I nic się nie dzieje. Jutro mamy cały dzień zarezerwowany na rozmowy prezydentami AIESEC NZ od 1996 (chyba...).
Wciąż nie wiem, czy dostanę swój pokój, czy nie. Damy (Nigeryjczyk) przyjedzie w niedzielę - czyli pojutrze, Andrey (Kazach) przyjedzie w środę. Doszliśmy do wniosku, że nie powinniśmy rozdzielać pokoi, dopóki nie będziemy mieli na miejscu całego składu, bo to mimo wszystko nie fair. Ale tak samo nie fair jest to, że oni przylatują w tym tygodniu, a Sneha i ja siedzimy tu 3 tygodnie przygotowując się do przejęcia kadencji. No cóż...
Ale ja i tak chcę mieć swój pokój.
Obecne MC wysłało nam chyba trzy maila przypominające o tym, że niektórzy z nas mogą potrzebować wizy tranzytowej, jeśli będziemy podróżować przez Australię. I dziwnym trafem niektórzy z nas mogli się zorientować przed wylotem, a niektórzy (Damy) dopiero na lotnisku się dowiedzieli, że będą potrzebować takiej wizy.
Rozmawiałem z Andreyem dwa dni przed jego planowanym wylotem z Kazachstanu. Pytał mnie o wizy. Powiedziałem mu, że ja nie potrzebowałem, ale w jego przypadku może być inaczej. Odpowiedział, że pewnie jego obowiązują podobne zasady jak mnie. Ale oczywiście gdybym nie wszedł na stronkę ambasady Australii w Polsce, to by się chłopak nie dowiedział, że jednak potrzebuje wizy tranzytowej.
Damy nas właśnie poinformował (5 minut temu), że nie może wyjechać z Indonezji, ponieważ nie ma na to "zgody". Nikita z nim rozmawia i próbuje się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi. Ja nic nie wiem.
Powoli zaczynam się zastanawiać, co jest nie tak z tymi chłopakami - czy oni są tacy nieporadni, że nie mogą sobie sprawdzić w internecie, czy potrzebują wizy tranzytowej...? Czy może nie zależy im aż tak bardzo na tym, żeby tu przyjechać...?
Na pewno już stracili dwa tygodnie "transition" (czyli procesu przekazywania wiedzy, doświadczenia i obowiązków od obecnego teamu) i będą musieli to jakoś nadrobić. Na pewno będą mieli w związku z tym dużo pracy, a w tym samym czasie będą musieli się przyzwyczaić do życia w nowym miejscu.
Ehm... Damy może przyleci w poniedziałek rano, Andrey na razie wciąż trzyma się poprzedniej wersji - środa. A wszyscy mieliśmy tu być najpóźniej 1 czerwca.
środa, 13 czerwca 2007
Mój pokój :)
Co prawda umowa ze starym teamem była taka, że mieszkają w domku do 1 lipca (bo wtedy oficjalnie kończy się ich kadencja), a my w tym czasie śpimy w salonie. Ale okazało się, że Simone (po której mam przejąć pokój) wyprowadza się z domku w przyszły weekend, a to oznacza, że będę mógł się już powoli wprowadzać do mojego własnego pokoju!
Mam już trochę dość spania w salonie i mieszkania w walizce - w końcu ileż można.
Mam tylko nadzieję, że Simone nie zmieni zdania i wyprowadzi się za 10 dni.
Właśnie jest 19.30, środa, 13 czerwca.
W NZ jestem od 16 dni i 5 godzin.
Do Świąt zostały 193 dni.
Do początku kadencji zostało 18 dni.
Do końca kadencji zostało 384 dni.
Job searching 4
Wspominał też o tym, że może pomyśli o podwyżce, ale to dopiero w listopadzie-grudniu, kiedy będzie więcej pracy (sezon turystyczny), a ja sprawdzę się na stanowisku.
We wtorek mam kolejną rozmowę - zobaczymy, co mi wtedy powie Glenn.
wtorek, 12 czerwca 2007
Zdjęcia z podróży
sobota, 9 czerwca 2007
Mount Victoria
Nasz domek jest położony +/- 100-110 m n.p.m. I stąd przeszedłem się przez całe centrum (które jest położone właściwie na poziomie morza) aż na szczyt Mount Victoria (który jest na wysokości 196 m).
Właściwie nie spodziewałem się, że to będzie aż tak męczące... Słońce tutaj grzeje niemiłosiernie - tutaj powietrze jest bardzo czyste, temperatura odczuwalna po zachodzie (tuż po zachodzie) spada o jakieś 5-10 stopni.
W każdym razie - kiedy już dotarłem na Mount Victoria okazałem się, że na sam szczyt nie można się dostać, ponieważ właśnie zajmują się konserwacją tarasu widokowego, oświetlenia itd itp. Więc musiałem skorzystać z Wakefield Lookout, który wcale nie był gorszy. Stamtąd jest prześliczny widok na calutkie miasto. To jest obowiązkowy punkt programu dla każdego, kto chociaż przez chwilę jest w Wellington. Jest po prostu przecudownie...
Widać stąd całe centrum, przedmieścia, cała zatokę, The Hutt, a także lotnisko i wody Cieśniny Cooka (cieśniny pomiędzy Północną i Południową Wyspą). Jedyne, czego stąd nie widać, to chyba Wyspa Południowa.
Nie da się opisać tego widoku, to po prostu trzeba zobaczyć.
piątek, 8 czerwca 2007
Job searching 3
Experience New Zealand Travel mieści się na 8. piętrze biurowca w centrum miasta (na Featherston St., tuż przy Lambton Quay). Razem ze mną do windy wsiadła jakaś pani w średni wieku:
- Hello!
- Hi!
- Właśnie kupiłam bilety na koncert Boba Dylana!
- To świetnie.
- Tak się cieszę! Też powinieneś iść na koncert. Bye!
- Bye!
Biuro Experience NZ Travel to zwykły open-space, w którym pracuje 6-7 osób. Bardzo fajne miejsce, luźne i przyjazne. Przyjął mnie Managing Director - Glenn. Już na samym początku powiedział, że zaprosił mnie tylko dlatego, że mam doświadczenie zarówno w finansach, jak i w IT. Co prawda szukają asystenta księgowego, ale przydałby im się też "asystent informatyka", bo ich informatyk ma już za duż o roboty. Rozmawiałem z nim niecałą godzinę, aż w końcu Glenn się zorientował, że za chwilkę ma kolejną rozmowę i musimy niestety już kończyć. Miałem jeszcze szybkie interview z ich informatykiem.
Naprawdę chcę dostać tę robotę. Jeszcze nie wiem, ile mieliby mi dokładnie płacić, więc nawet nie wiem, czy mi starczy na życie. Mówią, że do 20 NZD za godzinę, 10-15 godzin tygodniowo. $1200 na miesiąc to całkiem niezła pensja. Glenn ma do mnie zadzwonić w przyszłym tygodniu.
Trzymajcie kciuki!
środa, 6 czerwca 2007
Job searching 2
W piątek idę na kolejną rozmowę do Experience New Zealand Travel i z tym interview wiążę dużo większe nadzieje. Już sam fakt, że jest to firma działająca w przemyśle turystycznym sprawia, że praca może być tam dużo ciekawsza niż na pozycji Office Administrator w salonie jubilerskim.
Śliczna dzisiaj jest pogoda... Aż trudno uwierzyć, że to jesień i że Wellington... Ale na pewno będzie gorzej :) No cuż... Byle do wiosny (czyli do października).
piątek, 1 czerwca 2007
Wellington
Jedyny problem to to, że te drobne różnice widać wszędzie i na każdym kroku. Tutaj jest naprawdę bardzo niewiele rzeczy, które są identyczne jak te, które znam. Są, owszem zdarzają się, ale bardzo rzadko.
Wellington jest miastem położonym nad samą zatoką, więc pogoda tutaj w tym momencie jest podobna do jesieni nad Bałtykiem - pada i wieje (wczoraj wiało z prędkością 50km/h). Morze tutaj pachnie tak samo jak Bałtyk.
Jest taka jedna ciekawa anegdotka, którą opowiedziała nam Amy, obecna MCP. Podobno całe miasto zostało zaprojektowane przez architektów w Londynie. Wszystko było super idealnie itd, potem architekci wsiedli na statek i wyruszyli do Wellington, żeby tutaj wybudować miasto zgodnie z tym, co sobie wymyślili. I kiedy tu przybyli okazało się, że teren, na którym mają wybudować miasto nie jest taki jak sobie wyobrażali - czyli płaski. Mało tego - jest niesamowicie górzysty. Do tego stopnia, że w tym budynku, w którym teraz jestem, to co z jednej strony budynku jest parterem, z drugiej jest drugim piętrem. Wracając do tematu: architekci tylko wzruszyli ramionami i zdecydowali, że i tak wybudują tutaj to miasto zgodnie z planami.
Mimo wszystko Wellington zostało bardzo prosto zaprojektowane - są wydzielone (nieoficjalnie) cztery główne dzielnice centrum, każda o innym charakterze i z innym przeznaczeniem. Centrum dzieli się na:
- CBD (Central Business District), zwane rónież Lambton Quay (od nazwy głównej ulicy w tej częsci miasta - jak nietrudno się domyślić, tu mieszczą się biura niemalże wszystkich firm funkcjonujących w tym mieście. To jest dzielnica biurowców.
- Waterfront - czyl jak nietrudno się domyślić - wszystko w pobliżu zatoki
- Courtnay - centrum rozrywkowe - kina, teatr, mnóstwo klubów, pubów, fast foodów, restauracji. Wieczorem tutaj skupia się życie całego miasta.
- Cuba - jedno wielkie centrum handlowe. Taka nasza "galeria", tylko że "open-air" :)
Dla zainteresowanych - tutaj jest mapka.
W ścisłym centrum chyba właściwie nie ma budynków mieszkalnych - wszyscy mieszkają na tzw. przedmieściach. Pisze "tzw.", bo równie dobrze można w Krakowie nazwać przedmieściami wszystko, co nie jest Starym Miastem.
Job searching
Przeszukałem wszystkie ogłoszenia o pracę w Accounting, Office Administration i IT w trzech portalach w necie, wysłałem jakieś 15 aplikacji i czekam na odpowiedzi.
Byłoby łatwiej, gdybym szukał pracy na pełny etat i w Auckland (które jest jakieś 2-3 razy większe od Wellington).
Dzisiaj dostałem 2 odpowiedzi! Z jednej firmy napisali, że bardzo chętnie przeprowadzą ze mną rozmowę, pod warunkiem, że mam pozwolenie na pracę. Odpisałem, że oczywiście mam i czekam na konkretny termin rozmowy. Z innej zadzwonili i umówili się ze mną na rozmowę kwalifikacyjną na wtorek. :)
środa, 30 maja 2007
The Haka
ha ho ripe!
ka mau! hi!
rin rin a pa quia awana ri pa kia ne oki! akia ne oki!
Ka mate! Ka mate! Ka ora!
Ka mate! Ka mate!
Ka ora!
Tenei te tangata puhuru huru!
nana nei i tiki mai!
whatakawhiti te ra!
A upa...ne!
A upa...ne!
A upa ne kaupane whiti te ra!
Większości ludzi Haka kojarzy się z 'show' - tańcem wojennym, jaki prezentuje przed każdym meczem narodowa nowozelandzka reprezentacja Nowej Zelandii - All Blacks.
Haka wywodzi się z kultury maoryskiej, mocno zakorzenionej w dzisiejszej Nowej Zelandii. Każde ministerstwo w kraju używa również maoryskiego odpowiednika swojej nazwy. Tak samo dzieje się z większością instytucji - uniwersytety, muzea... Nawet hymn narodowy jest podawany oficjalnie w dwóch językach - angielskim i maoryskim.
Tak naprawdę haka to po prostu tradycyjny maoryski taniec wykonywany przez grupę ludzi. Są różne rodzaje haka, zależnie od sytuacji - są wykonywane dla uczczenia ważnych wydarzeń, przywitania gości albo przed rozpoczęciem walki. Niektóre rodzaje haka są przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn, inne dla kobiet, są także haka dla dzieci.
Maorysi nie mają monopolu na haka - swoje odpowiedniki (także zwane haka) ma rdzenna ludność Samoa, Tongo i paru innych krajów.
Podobno All Blacks wykonali po raz pierwszy haka przed meczem w 1906 r. i była to "Ka mate (It is death)". "Ka mate" ma kilka różnych wstępów (tak przynajmniej wynika z filmów dostępnych na stronce All Blacks). "Ka mate" to typowo wojenna haka, wykonywana przed bitwą.
Na jednym z filmów All Blacks wykonują napisaną specjalnie dla nich "Kapa o Panga", co w maoryskim znaczy "All Blacks". Po raz pierwszy wykonali ją w 2005 r. "Kapa o Panga" to haka na "specjalne okazje".
http://en.wikipedia.org/wiki/Haka
http://en.wikipedia.org/wiki/Haka_of_the_All_Blacks
Sprawy administracyjne :)
I nowy numer komórki: +64 2112 04357. Oczywiście pewnie i tak do mnie nikt nie zadzwoni, ale może jednak kogoś będzie na to stać :)
A gdyby ktoś jeszcze używał takiego starego wynalazku jak zwykła poczta, to podaje również mój adres:
100 Kelburn Parade
6012 Wellington
Dzisiaj muszę złożyć podanie o IRD Number (czyli NIP) i zaczynam szukać pracy.
wtorek, 29 maja 2007
Różnice
Liam (NST OGX) powiedział, że gdy był na praktyce w Polsce potrzebował 3 tygodni, żeby się przyzwyczaić do prawostronnego ruchu. Dopiero po tym czasie przestał się zastanawiać nad tym, w którą stronę ma spojrzeć przechodząc przez przejście dla pieszych.
Poza tym wszystko jest trochę inne. Jak to powiedział Vincent w Pulp Fiction:
Vincent: You know what the funniest thing about Europe is?
Jules: What?
Vincent: It's the little differences. I mean they got the same shit over there that they got here, but it's just - it's just there it's a little different.
Jules: Examples?
Vincent: Alright, well you can walk into a movie theater in Amsterdam and buy a beer. And I don't mean just like in no paper cup, I'm talking about a glass of beer. And in Paris, you can buy a beer at McDonald's. And you know what they call a, uh, a Quarter Pounder with Cheese in Paris?
Jules: They don't call it a Quarter Pounder with Cheese?
Vincent: Nah, man, they got the metric system, they wouldn't know what the fuck a Quarter Pounder is.
Jules: What do they call it?
Vincent: They call it a "Royale with Cheese."
Klamki w domku są niemalże na wysokości szyi.
Krany osobne dla wody zimnej i ciepłej (jak w UK).
Jest niesamowicie wietrznie, a różnice temperatury powietrza w ciągu dnia i nocy są ogromne.
Domy nie są ocieplane i nie ma w nich kaloryferów.
Tu nikt nie kradnie (tak, są jeszcze takie kraje na świecie :) ).
Główne wiadomości w krajowej telewizji otwiera news o tym, że jeden z graczy All Blacks (narodowa reprezentacja rugby) ma poważną kontuzję i wszyscy się o niego martwią, łącznie z jego trójką dzieci i żoną, która jest w czwartym miesiącu ciąży.
Język jest niby angielski, ale oczywiście dla kogoś, kto nie jest obyty z brytyjskim akcentem, sprawia trochę trudności.
Kultura na pierwszy rzut oka jest bliżej nieokreśloną mieszanką Anglii z USA. Oczywiście widać też starania NZ o zachowanie maoryskiej kultury. Zobaczymy, co będzie późnej, bo mówiono mi, że wszystko jest raczej europejskie.
c.d.n....
Pierwszy post
Po 28 godzinach w samolocie, 7 godzinach na lotniskach (ogromnym Heathrow, pięknym Bangkoku i lotnisku w Sydney, gdzie celnicy skonfiskowali mi litr Żubrówki), 10 godzinach różnicy stref czasowych, 3 filmach, w końcu wylądowałem w Wellington.
Na lotnisku w Wellington przywitały mnie Kristi (obecna MCVPF, moja poprzedniczka), Nikita (MCP elect) i Sneha (MC VP X+Projects elect). Przygotowały mi drobne powitanie: pokazały panoramę miasta i poczęstowały typową nowozelandzką przekąską - cheese & beef pie. Dziwne, ale dobre :)
Potem poszedłem do swojego nowego domu i padłem na twarz. Potrzebuję trochę czasu, żeby się przyzwyczaić do zmiany strefy czasowej. Teraz (czyli w ciągu jesieni i zimy) mamy czas +10h w stosunku do polskiego.
Dzisiaj muszę zająć wszystkimi sprawami "administracyjnymi" - konto bankowe, numer identyfikacji podatkowej, telefon komórkowy, etc. A potem trzeba znaleźć sobie pracę...