Dzisiaj mija 45 dni od mojego przyjazdu...
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz