"AIESEC-owo" Nowa Zelandia należy do regionu Asia-Pacific. Tego chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, Asia-Pacific jak najbardziej prawidłowo opisuje geograficzne (i kulturowe chyba też) położenie Nowej Zelandii. Intuicyjnie oczywiście NZ jest bardziej "Pacific" niż "Asia", ale wciąż pozostajemy w tej samej kategorii. I wszystko jest dopóki ok nie odwiedzimy Auckland.
Przykład: poszliśmy do 'foodcourt' (w Polsce w galeriach handlowych zwykle jest jeden obszar gdzie są wszystkie fast-foody - to jest właśnie foodcourt). Standardowo fast-food tajski, indyjski, japoński, mniej standardowo dorzucili tam meksykański i francuski. W tajskim i japońskim pracują Azjaci - to jest akurat normalne, nawet w Polsce to nie jest nic niezwykłego. W indyjskim pracują Azjaci - trochę mniej normalne: nie żadni Hindusi, Azjaci z prawdziwego zdarzenia. I jak się już łatwo domyślić: we francuskim i meksykańskim też pracują Azjaci.
Ulice wyglądają tak samo. Na oko jakieś 90% mieszkańców jest z pochodzi z Korei, Chin, Tajwanu, Tajlandii, Indonezji, Wietnamu i wszelkich innych wschodnio-południowo-azjatyckich krajów. Oczywiście nie ma nic przeciwko Azjatom, skądże... Tylko zaczynam się powoli zastanawiać. Przyjechałem do Nowej Zelandii, kraju ponad 200 lat temu włączonego do Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, w większości zasiedlonego przez Europejczyków, ale dość dużym odsetkiem rdzennej ludności maoryskiej. Jadę do Auckland i czuję się jak w Taipei czy jakimkolwiek innym azjatyckim mieście. Tylko czekam aż pani przy kasie w fast-foodzie zacznie do mnie mówić tajskimi krzaczkami. Można by spokojnie zaznaczyć na mapie Auckland, zrobić ctrl+x i wkleić w środku Azji. Jedyne, po czym można by się zorientować, że coś jest nie tak, to Skycity Tower.
Auckland wygląda jak typowa stolica, chociaż stolicą nie jest. Jak najłatwiej opisać Auckland? Wyobraźcie sobie Warszawę oraz dla porównania inne duże miasto w Polsce, jak np. Kraków, Poznań, Wrocław... Wellington jest właśnie jak Kraków czy Wrocław - miasto przyjemne dla oka, duże, ale nie gigantyczne, kulturalna stolica kraju. Auckland jest jak Warszawa - ogromna, przytłaczająca, droga, nieprzyjazna, stresująca... Można tam wpaść na weekend (chociaż nie wiem po co - chyba tylko po to, żeby potem nie było wstydu, że się nigdy nie było w Warszawie).
Do Auckland warto pojechać po to, żeby się przekonać, że to nie jest miasto, w którym chcę się spędzić więcej niż parę dni. Życie w Wellington jest dużo przyjemniejsze.
niedziela, 26 sierpnia 2007
Dzień 90.
Minęło mnóstwo czasu od mojego ostatniego posta na blogu. To chyba ogólna tendencja wśród blogów - mój blog nie jest jedynym zaniedbywanym blogiem.
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
środa, 8 sierpnia 2007
Dzień 71.
Dzisiaj wieczorem jadę (służbowo) do Auckland. Nareszcie zobaczę coś więcej niż Wellington :) AKL jest największym miastem w Nowej Zelandii, ok. 1,2 mln mieszkańców w całej aglomeracji. Najważniejsze miasto w kraju pod względem ekonomicznym - tam skupia się niemalże cała gospodarka kraju. Miasto założone przez Brytyjczyków w 1840 r., przez pierwsze 25 lat było stolicą kolonii. Później stolica została przeniesiona do WLG.
Ostatnio rozmawiałem z Denise, Sales Director w mojej firmie, o żeglarstwie. Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu można popływać w weekendy. Okazało się, że ma jakiegoś znajomego w lokalnym jacht klubie. Popytała ludzi i powiedziała mi, żebym wpadł do jacht klubu, pogadał z nimi i zostawił swój numer telefonu. Podobno wszyscy szukają ludzi, którzy mogliby zostać członkami załogi w zwykłych kilkugodzinnych wypadach na zatokę albo cieśninę. W przyszłym tygodniu muszę się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę miał okazję tutaj trochę pożeglować. Gdy ostatnio byłem nad zatoką, wiatr dochodził do 5 (tak na oko), co jak na zatokę otoczoną górami jest niezłym wynikiem. Ciekawe, jaki byłby wtedy wiatr w Cieśninie Cooka. Mógłby być silniejszy i kolejne 2 czyli niemalże warunki sztormowe. Muszę tam iść do jacht klubu jak najszybciej, już nie mogę się doczekać :)
Jakiś czas temu Kubuś na swoim łotewsko-ryskim blogu wspominał o komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że transport tutaj jest nie mniej intersujący niż w Rydze, więc też warto skrobnąć coś na ten temat. Właściwie wszystko można opisać jednym zdaniem: "Komunikacja miejska w Wellington jest do d***" :) Ale przejdźmy do szczegółów.
Cały miasto (a nawet cały region) jest podzielony na strefy. Wszystko byłoby proste, gdyby było tak jak w Polsce - strefa miejska (do granic miasta), potem podmiejska (albo 2 podmiejskie). Ale nie ma tak łatwo - w całym regionie jest 14 stref. Strefa 1 obejmuje właściwie tylko ścisłe centrum + największe dzielnice. Mieszkam 15 minut piechotą od centrum, a mój przystanek jest granicą między 1 a 2 strefą. Granica miasta jest już w 4. strefie. Dopóki podróżuje się w tylko jednej strefie, ceny są w miarę ok - $1.50 za przejazd. Ale jeśli masz przejechać z jednej strefy do drugiej albo - co gorsze - przejechać przez większą liczbę stref, to musisz się przygotować na całkiem spore wydatki.
Czasy odjazdów autobusów są tylko podawane dla niektórych przystanków. W strefie 1 zwykle to są wszystkie, ale poza nią - co trzeci, co piąty przystanek ma podane czasy odjazdu. Dla przystanków pomiędzy nimi musisz sam sobie odgadnąć. Na szczęście można sobie sprawdzić rozkład jazdy w internecie, więc przynajmniej można się zorientować, czy ma się jakiekolwiek szanse na złapanie autobusu.
Ludzie w Krakowie narzekają, jeżeli autobus spóźni się 5-10 minut (i oczywiście zupełnie się z tym zgadzam). Jeśli przyjedzie 3 minuty przed czasem, to już jest katastrofa. A tutaj - już kilka razy mi się zdarzyło, że autobus przyjechał minut przed czasem. Paranoja...
Kiedyś w Wellington jeździły tramwaje. Najpierw konne, potem elektryczne. Ale kilkadziesiąt lat temu ktoś wymyślił, że sieć tramwajowa ogranicza rozwój miasta i trzeba ją zlikwidowali. Teraz po tramwajach nie ma właściwie śladu w Wellington. W Krakowie do tej pory na Szewskiej są tory, chociaż tramwaj nie jeździ tamtędy od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale za to w Wellington wciąż jeżdżą stare dobre trolejbusy. Część z nich to 20-30 letnie volvo (dobrze się trzymają jak na swój wiek). Jest też kilka nowych "szelkowców", ale nie miałem jeszcze okazji się im dokładnie przyjrzeć.
Ostatnio rozmawiałem z Denise, Sales Director w mojej firmie, o żeglarstwie. Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu można popływać w weekendy. Okazało się, że ma jakiegoś znajomego w lokalnym jacht klubie. Popytała ludzi i powiedziała mi, żebym wpadł do jacht klubu, pogadał z nimi i zostawił swój numer telefonu. Podobno wszyscy szukają ludzi, którzy mogliby zostać członkami załogi w zwykłych kilkugodzinnych wypadach na zatokę albo cieśninę. W przyszłym tygodniu muszę się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę miał okazję tutaj trochę pożeglować. Gdy ostatnio byłem nad zatoką, wiatr dochodził do 5 (tak na oko), co jak na zatokę otoczoną górami jest niezłym wynikiem. Ciekawe, jaki byłby wtedy wiatr w Cieśninie Cooka. Mógłby być silniejszy i kolejne 2 czyli niemalże warunki sztormowe. Muszę tam iść do jacht klubu jak najszybciej, już nie mogę się doczekać :)
Jakiś czas temu Kubuś na swoim łotewsko-ryskim blogu wspominał o komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że transport tutaj jest nie mniej intersujący niż w Rydze, więc też warto skrobnąć coś na ten temat. Właściwie wszystko można opisać jednym zdaniem: "Komunikacja miejska w Wellington jest do d***" :) Ale przejdźmy do szczegółów.
Cały miasto (a nawet cały region) jest podzielony na strefy. Wszystko byłoby proste, gdyby było tak jak w Polsce - strefa miejska (do granic miasta), potem podmiejska (albo 2 podmiejskie). Ale nie ma tak łatwo - w całym regionie jest 14 stref. Strefa 1 obejmuje właściwie tylko ścisłe centrum + największe dzielnice. Mieszkam 15 minut piechotą od centrum, a mój przystanek jest granicą między 1 a 2 strefą. Granica miasta jest już w 4. strefie. Dopóki podróżuje się w tylko jednej strefie, ceny są w miarę ok - $1.50 za przejazd. Ale jeśli masz przejechać z jednej strefy do drugiej albo - co gorsze - przejechać przez większą liczbę stref, to musisz się przygotować na całkiem spore wydatki.
Czasy odjazdów autobusów są tylko podawane dla niektórych przystanków. W strefie 1 zwykle to są wszystkie, ale poza nią - co trzeci, co piąty przystanek ma podane czasy odjazdu. Dla przystanków pomiędzy nimi musisz sam sobie odgadnąć. Na szczęście można sobie sprawdzić rozkład jazdy w internecie, więc przynajmniej można się zorientować, czy ma się jakiekolwiek szanse na złapanie autobusu.
Ludzie w Krakowie narzekają, jeżeli autobus spóźni się 5-10 minut (i oczywiście zupełnie się z tym zgadzam). Jeśli przyjedzie 3 minuty przed czasem, to już jest katastrofa. A tutaj - już kilka razy mi się zdarzyło, że autobus przyjechał minut przed czasem. Paranoja...
Kiedyś w Wellington jeździły tramwaje. Najpierw konne, potem elektryczne. Ale kilkadziesiąt lat temu ktoś wymyślił, że sieć tramwajowa ogranicza rozwój miasta i trzeba ją zlikwidowali. Teraz po tramwajach nie ma właściwie śladu w Wellington. W Krakowie do tej pory na Szewskiej są tory, chociaż tramwaj nie jeździ tamtędy od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale za to w Wellington wciąż jeżdżą stare dobre trolejbusy. Część z nich to 20-30 letnie volvo (dobrze się trzymają jak na swój wiek). Jest też kilka nowych "szelkowców", ale nie miałem jeszcze okazji się im dokładnie przyjrzeć.
niedziela, 29 lipca 2007
Praca
Minęły dwa tygodnie, od kiedy zacząłem pracować, więc wypadałoby co nieco napisać o tym :)
Pracuje na razie dwa dni w tygodniu (9-5 z godzinną przerwą na lunch) w Experience New Zealand Travel. Malutka agencja turystyczna, w sumie pracuje tam teraz 6 osób (łącznie ze mną). Zajmują się głównie planowaniem pobytu oraz pośredniczeniem przy rezerwacjach właściwie wszystkiego: noclegów, transportu (lotów, promów), wynajmu samochodów, wozów campingowych i wszelkiego rodzaju atrakcji turystycznych, jak spływy kajakowe, loty helikopterem... Ogólnie wszystko, co jest związane z pobytem turystów w NZ. Pracuje w samym centrum miasta, na 8. piętrze przy 187 Featherston Street. Z domu do pracy mam 15-20 minut na piechotę. Praca jest właściwie idealna dla mnie - księgowość + administracja strony internetowej. Nic więcej do szczęścia nie trzeba... Może poza lepszą pensją. Zarabiam $14 na godzinę przed opodatkowaniem. Pod koniec sierpnia mam dostać trzy dni w tygodniu. Jak się mocno postaram, to powinno wystarczyć na życie, ale raczej nie zaoszczędzę nic na podróże. Mam teraz dwa wyjścia. Pierwsze: poczekać do października i poprosić o podwyżkę. Jak się nie uda - szukać nowej pracy. Albo zrobić to, co Damy - pracować w McDonaldsie. Płacą jakieś $10 na rękę, godziny pracy bardzo elastyczne, pracujesz kiedy chcesz, zgodnie ze zgłoszonym przez Ciebie harmonogramem na tydzień wcześniej. Zawsze te dodatkowe 10h w tygodniu można popracować - wieczorami, w weekendy... $100 tygodniowo - kusząca propozycja. Muszę się tylko dowiedzieć, czy moja wiza nie będzie stanowić jakiejś przeszkody.
Pracuje na razie dwa dni w tygodniu (9-5 z godzinną przerwą na lunch) w Experience New Zealand Travel. Malutka agencja turystyczna, w sumie pracuje tam teraz 6 osób (łącznie ze mną). Zajmują się głównie planowaniem pobytu oraz pośredniczeniem przy rezerwacjach właściwie wszystkiego: noclegów, transportu (lotów, promów), wynajmu samochodów, wozów campingowych i wszelkiego rodzaju atrakcji turystycznych, jak spływy kajakowe, loty helikopterem... Ogólnie wszystko, co jest związane z pobytem turystów w NZ. Pracuje w samym centrum miasta, na 8. piętrze przy 187 Featherston Street. Z domu do pracy mam 15-20 minut na piechotę. Praca jest właściwie idealna dla mnie - księgowość + administracja strony internetowej. Nic więcej do szczęścia nie trzeba... Może poza lepszą pensją. Zarabiam $14 na godzinę przed opodatkowaniem. Pod koniec sierpnia mam dostać trzy dni w tygodniu. Jak się mocno postaram, to powinno wystarczyć na życie, ale raczej nie zaoszczędzę nic na podróże. Mam teraz dwa wyjścia. Pierwsze: poczekać do października i poprosić o podwyżkę. Jak się nie uda - szukać nowej pracy. Albo zrobić to, co Damy - pracować w McDonaldsie. Płacą jakieś $10 na rękę, godziny pracy bardzo elastyczne, pracujesz kiedy chcesz, zgodnie ze zgłoszonym przez Ciebie harmonogramem na tydzień wcześniej. Zawsze te dodatkowe 10h w tygodniu można popracować - wieczorami, w weekendy... $100 tygodniowo - kusząca propozycja. Muszę się tylko dowiedzieć, czy moja wiza nie będzie stanowić jakiejś przeszkody.
NZ - kraj rozwinięty?
Ogólnie NZ należy do krajów, gdzie poziom rozwoju jest taki sam jak w krajach zachodnioeuropejskich. Jednak są (conajmniej) dwie rzeczy, w których NZ jest daleko nawet za nami.
Pierwsza z nich potrafi doprowadzić każdego, który jest przyzwyczajony do używania internetu, do szału. Prędkość, ceny i dostępność internetu jest tutaj zbliżona do poziomu Polski 10 lat temu.
Średniej prędkości łącze (czyli 128kbps) mamy za ok. $60 miesięcznie. Na dodatek z ograniczeniem transferu danych do 3GB. Przy przekroczeniu limitu (którego oczywiście trzeba sobie samemu pilnować) Telecom zwykle nalicza jakieś niewyobrażalne sumy za każdy dodatkowy MB. Zakładając, że stosujemy przelicznik NZD-PLN 1:1 (jak przy większości cen towarów i usług) za 60 zł w Polsce miałbym 512kbps bez ograniczeń transferu. Za 100 zł miesięcznie miałem 2Mbps, ale takich prędkości nawet nie ma tutaj w ofercie.
Można sobie tłumaczyć, że NZ jest na końcu świata i dlatego wszystko działa tak wolno... Ale skąd takie ceny? Godzina w kafejce internetowej kosztuje $4. W Polsce - 2-3 zł? Nie jestem pewien, od paru lat nie byłem w kafejce... :)
Ostatnio byliśmy w Wellington City & Sea Museum. Chwalili się tam, że NZ jest jednym z globalnych liderów w komunikacji, bo pod koniec lat 90. wyposażyli CBD (Central Business District) w łącze światłowodowe. Moja pierwsza myśl - kiedy w Krakowie powstał Cyfronet? W połowie lat 90.? Sieć łącząca ważniejsze palcówki edukacyjne w Krakowie dostępna dla studentów za darmo powstała w Polsce w połowie lat 90., a NZ się chwali, że są "liderem"...
Teraz druga rzecz - bankowość. W Polsce miałem obsługę konta za darmo i kartę Visa, która ma takie same właściwości jak karta kredytowa - oprócz wypłat w bankomatach, transakcji w terminalach kasowych, możliwość płacenia przy użyciu samego numeru karty (głównie płatności w internecie).
Tutaj dostaje kartę, z której mogę korzystać jedynie w bankomatach i terminalach kasowych (ale nie mogę płacić przez internet) i (uwaga, uwaga!) niesamowita oferta: wszystkie transakcje darmowe pod warunkiem miesięcznej opłaty $5! A, zapomniałbym - konto ma zerowe oprocentowanie.
Paranoja...
Pierwsza z nich potrafi doprowadzić każdego, który jest przyzwyczajony do używania internetu, do szału. Prędkość, ceny i dostępność internetu jest tutaj zbliżona do poziomu Polski 10 lat temu.
Średniej prędkości łącze (czyli 128kbps) mamy za ok. $60 miesięcznie. Na dodatek z ograniczeniem transferu danych do 3GB. Przy przekroczeniu limitu (którego oczywiście trzeba sobie samemu pilnować) Telecom zwykle nalicza jakieś niewyobrażalne sumy za każdy dodatkowy MB. Zakładając, że stosujemy przelicznik NZD-PLN 1:1 (jak przy większości cen towarów i usług) za 60 zł w Polsce miałbym 512kbps bez ograniczeń transferu. Za 100 zł miesięcznie miałem 2Mbps, ale takich prędkości nawet nie ma tutaj w ofercie.
Można sobie tłumaczyć, że NZ jest na końcu świata i dlatego wszystko działa tak wolno... Ale skąd takie ceny? Godzina w kafejce internetowej kosztuje $4. W Polsce - 2-3 zł? Nie jestem pewien, od paru lat nie byłem w kafejce... :)
Ostatnio byliśmy w Wellington City & Sea Museum. Chwalili się tam, że NZ jest jednym z globalnych liderów w komunikacji, bo pod koniec lat 90. wyposażyli CBD (Central Business District) w łącze światłowodowe. Moja pierwsza myśl - kiedy w Krakowie powstał Cyfronet? W połowie lat 90.? Sieć łącząca ważniejsze palcówki edukacyjne w Krakowie dostępna dla studentów za darmo powstała w Polsce w połowie lat 90., a NZ się chwali, że są "liderem"...
Teraz druga rzecz - bankowość. W Polsce miałem obsługę konta za darmo i kartę Visa, która ma takie same właściwości jak karta kredytowa - oprócz wypłat w bankomatach, transakcji w terminalach kasowych, możliwość płacenia przy użyciu samego numeru karty (głównie płatności w internecie).
Tutaj dostaje kartę, z której mogę korzystać jedynie w bankomatach i terminalach kasowych (ale nie mogę płacić przez internet) i (uwaga, uwaga!) niesamowita oferta: wszystkie transakcje darmowe pod warunkiem miesięcznej opłaty $5! A, zapomniałbym - konto ma zerowe oprocentowanie.
Paranoja...
sobota, 14 lipca 2007
Dzieci z Pahiatua

Pierwszego listopada 1944 do portu w Wellington przybił statek z 733 dziećmi na pokładzie, w większości sierot lub półsierot. Towarzyszyło im około setki dorosłych, nauczycieli, lekarzy i pracowników administracyjnych. Cała ta grupa udała się do Pahiatua, gdzie przygotowany był dla nich przejściowy obóz.
Na bramie wejściowej umieszczony był napis: "Polish Childrens Camp in Pahiatua". Dla dzieci była to ich mała Polska.
[...] w roku 1947, a potem też w 1948, Reżim Warszawski (komunistyczny rząd reżimowy zdominowany przez ZSRR) domagał się, by dzieci te wróciły do Polski, ale rząd nowozelandzki oparł się tym żądaniom. Zanim wysunięto te żądania powstała Rada Nadzorcza dla Polskich Dzieci w Nowej Zelandii (Guardianship Council for the Polish children in New Zealand). Był to wynik działań ówczesnego Konsula Generalnego Dr K. A. Wodzickiego, władz polskich w Londynie (naówczas uznawanym międzynarodowo rządem polskim) oraz rządu Nowej Zelandii. Rada ta złożona z trzech Nowozelandczyków i pięciu Polaków otrzymała legalizację prawną Sądu Najwyższego Nowej Zelandii w maju 1945. Radzie przewodniczył Ks. Dr J. P. Kavanagh, Biskup Dunedin.
W wyniku utworzenia tej Rady, dzieci były przygotowane do stałego pobytu w Nowej Zelandii. Zaczęto poświęcać więcej uwagi nauczaniu języka angielskiego, a niektórym dzieciom umożliwiono wstąpienie do prywatnych szkół katolickich w Nowej Zelandii. Udostępniono im także bursy i stancje w Wellington i Hawera.
Obecnie, w pięćdziesiąt pięć lat po ich przybyciu, Dzieci z Pahiatua patrzą z dumą na swoje osiągnięcia.
Na podstawie osobistych wiadomości i obserwacji wyrażam opinię, że:
Wszyscy zachowali swoją polskość, swój język i znaczenie swojej historii - wielkie to, moim zdaniem, osiągnięcie;
Wszyscy też utrzymali religię katolicką zachowując specjalne nabożeństwo dla Matki Boskiej, Królowej Polski;
Wszyscy zachowali głębokie poczucie więzi i współodpowiedzialności, jak w jednej wielkiej rodzinie;
Wszyscy stali się dobrymi obywatelami Nowej Zelandii przykładając się w znacznej mierze do rozwoju życia ekonomicznego, kulturalnego i religijnego w tym kraju.
Jest to więcej niż zwykła odpłata Nowozelandczykom za ich szczodrość jaką okazali w roku 1944.
Dzieci z Pahiatua w rzeczywistości nie były imigrantami. Byli gośćmi, zaproszonymi na krótki, choć nieokreślony czas w roku 1944. Sądzono wtedy, że wrócą one do Polski, ponieważ jednak ta część Polski skąd one pochodziły, Polska Wschodnia, została włączona w granice ZSRR w wyniku Konferencji Jałtańskiej, nie miały one dokąd wracać. Ich domy i cały dobytek został skonfiskowany, ich rodziny pomordowane lub wywiezione wgłąb Rosji. Nie było więc racji by wracały do miejsc, które przestały istnieć.
Rząd Nowej Zelandii udzielił tym dzieciom prawa stałego pobytu i wiele z nich zostało obywatelami Nowej Zelandii.
John Roy-Wojciechowski
(w Pahiatua noszący nazwisko Jan Wojciechowski)
Konsul Honorowy RP
Auckland
Nowa Zelandia
lipiec 1999
You may be Polish if...
1. You or someone in your family owns a Nissan Maxima with a PL
sticker proudly displayed on the back windshield and/or a custom-made
European license place in the front (most likely with your name
written on it)
2. You have relatives who aren't really your relatives
3. You sing the same song - "100 lat" - on every occasion (weddings,
birthdays, baby showers)
4. You watch soccer
5. You know very well Pope John Paul II was Polish and his name was
Karol, not Carol
6. You go to Midnight Mass every Christmas Eve and keep your Christmas
tree up till February.
7. You drink your wodka straight
8. You listen to techno
9. You don't feel the need to add an "s" to Pierogi because you know
the word is already plural and it annoys you when others do. However,
you still add 'y' to already plural english words... "chipsy",
"dzinsy"
10. You are convinced your pets only understand Polish
11. You are forced to listen to Disco Polo by your parents
12. You can spot Polish people like Asians can spot each other
13. When others find out you're Polish, they tell you about every
Polish person they've ever known, which is most likely followed by
them mispronouncing common phrases such as "czesc" or "dziekuje"
14. Your name always gets slaughtered on the first day of school
15. The thought of eating cow stomach (flaki) doesn't gross you out
16. When you're at a stranger's house, you expect their garbage can to
be under the sink
17. Every window in your house must have "firanki", even in the bathroom
18. Once in a while, you do a big "przemeblowanie" at home
19. You always take off your shoes as soon as you step into someone
else's house (even if the owner of the house insists you don't have
to)
20. You celebrate your birthday AND your nameday, "imieniny"
21. You were extremely surprised to learn that American weddings last
hours, not days
22. When you hurt yourself, you don't say "Ouch", you say, "Awwa"
sticker proudly displayed on the back windshield and/or a custom-made
European license place in the front (most likely with your name
written on it)
2. You have relatives who aren't really your relatives
3. You sing the same song - "100 lat" - on every occasion (weddings,
birthdays, baby showers)
4. You watch soccer
5. You know very well Pope John Paul II was Polish and his name was
Karol, not Carol
6. You go to Midnight Mass every Christmas Eve and keep your Christmas
tree up till February.
7. You drink your wodka straight
8. You listen to techno
9. You don't feel the need to add an "s" to Pierogi because you know
the word is already plural and it annoys you when others do. However,
you still add 'y' to already plural english words... "chipsy",
"dzinsy"
10. You are convinced your pets only understand Polish
11. You are forced to listen to Disco Polo by your parents
12. You can spot Polish people like Asians can spot each other
13. When others find out you're Polish, they tell you about every
Polish person they've ever known, which is most likely followed by
them mispronouncing common phrases such as "czesc" or "dziekuje"
14. Your name always gets slaughtered on the first day of school
15. The thought of eating cow stomach (flaki) doesn't gross you out
16. When you're at a stranger's house, you expect their garbage can to
be under the sink
17. Every window in your house must have "firanki", even in the bathroom
18. Once in a while, you do a big "przemeblowanie" at home
19. You always take off your shoes as soon as you step into someone
else's house (even if the owner of the house insists you don't have
to)
20. You celebrate your birthday AND your nameday, "imieniny"
21. You were extremely surprised to learn that American weddings last
hours, not days
22. When you hurt yourself, you don't say "Ouch", you say, "Awwa"
Nowe zdjęcia
Pogoda nagle się poprawiła. Dzisiaj przez cały dzień świeciło słońce, wiatr trochę przycichł.
Wrzuciłem na Picasę parę nowych zdjęć z ostatnich dwóch miesięcy. Większość z nich znalazła się w istniejących już albumach.
Wrzuciłem na Picasę parę nowych zdjęć z ostatnich dwóch miesięcy. Większość z nich znalazła się w istniejących już albumach.
czwartek, 12 lipca 2007
Zima
Zaczęła się zima. Od trzech dni pada. Czasami mżawka, a czasami tak leje, że nawet nie ma sensu wychodzi z domu. Czasami przestaje, ale na pewno najpóźniej za godzinę znowu zaczyna padać. I tak będzie do września.
Dodatkowo 40 równoleżnik i górki dookoła robią swoje - "wieje" to mało powiedziane. Dzisiejsza prognoza mówiła, że prędkość wiatru będzie dochodzić do 50 km/h. Podobno pojutrze ma się trochę rozjaśnić, ale prognozy tutaj raczej rzadko się sprawdzają.
Byle do wiosny...
Dodatkowo 40 równoleżnik i górki dookoła robią swoje - "wieje" to mało powiedziane. Dzisiejsza prognoza mówiła, że prędkość wiatru będzie dochodzić do 50 km/h. Podobno pojutrze ma się trochę rozjaśnić, ale prognozy tutaj raczej rzadko się sprawdzają.
Byle do wiosny...
45 dni
Dzisiaj mija 45 dni od mojego przyjazdu...
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
wtorek, 3 lipca 2007
Ceny
Taka mała "refleksja" po ponad miesiącu mieszkania tutaj:
Ceny w NZ (przynajmniej w Wellington) są takie same jak w Polsce:
0,5l Coli - 2.50
chleb tostowy - 1.50-2.00
bilet autobusowy - 1.50
obiad w restauracji 15.00-20.00
itd, itd...
Jest tylko jedna drobna różnica: te ceny są w NZD.
Ale jednocześnie tutaj płacę są inne - ja będę zarabiał $10.00 na godzinę, a ta stawka do najwyższych raczej nie należy. Na pewno będę chciał pracować w Experience NZ do października. Potem może zacznę się rozglądać za jakąś inną pracą. Może z 3-miesięcznym doświadczeniem w pracy w NZ będzie łatwiej.
Wracając do cen - jest tutaj jednak parę różnic, które naprawdę mogą zdenerwować człowieka. Pomimo tego, że ludzie (zgodnie z obecnym kursem NZD) zarabiają dwa razy więcej niż w Polsce i wydają na życie dwa raz więcej, na paru rzeczach można naprawdę zaoszczędzić. Nowy Ford Focus kosztuje tutaj $25000. W Polsce - pewnie jakieś 50000 zł. Znalazłem tutaj model laptopa, który w PL kosztował 3500 zł, a tutaj kosztuje $1700.
A najbardziej chyba frustrująca jest cena benzyny: za litr ON płaci się $1.00, za litr Pb: $1.50. Dla porównania w Polsce: 4.00 zł i 4.50 zł.
I jak tu się nie wkurzyć?
Ceny w NZ (przynajmniej w Wellington) są takie same jak w Polsce:
0,5l Coli - 2.50
chleb tostowy - 1.50-2.00
bilet autobusowy - 1.50
obiad w restauracji 15.00-20.00
itd, itd...
Jest tylko jedna drobna różnica: te ceny są w NZD.
Ale jednocześnie tutaj płacę są inne - ja będę zarabiał $10.00 na godzinę, a ta stawka do najwyższych raczej nie należy. Na pewno będę chciał pracować w Experience NZ do października. Potem może zacznę się rozglądać za jakąś inną pracą. Może z 3-miesięcznym doświadczeniem w pracy w NZ będzie łatwiej.
Wracając do cen - jest tutaj jednak parę różnic, które naprawdę mogą zdenerwować człowieka. Pomimo tego, że ludzie (zgodnie z obecnym kursem NZD) zarabiają dwa razy więcej niż w Polsce i wydają na życie dwa raz więcej, na paru rzeczach można naprawdę zaoszczędzić. Nowy Ford Focus kosztuje tutaj $25000. W Polsce - pewnie jakieś 50000 zł. Znalazłem tutaj model laptopa, który w PL kosztował 3500 zł, a tutaj kosztuje $1700.
A najbardziej chyba frustrująca jest cena benzyny: za litr ON płaci się $1.00, za litr Pb: $1.50. Dla porównania w Polsce: 4.00 zł i 4.50 zł.
I jak tu się nie wkurzyć?
Olśnienie
Jak już pisałem wcześniej, w zeszłym tygodniu mnie olśniło. W końcu po 4 tygodniach mnie olśniło...
Na podstawie mapy bardzo łatwo ustalić w Wellington kierunki świata. Poza tym na Mount Victoria, na Wakefield Look-out jest róża wiatrów, więc wszystko można sobie sprawdzić. Poza tym parę razy wracając wieczorem do domu, widziałem Krzyż Południa (albo tak mi się przynajmniej wydawało). I wszystko było jasne - każdy mógł się łatwo zorientować, gdzie jest południe, a gdzie północ.
Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Słońce wstawało na wschodzie i zachodziło na zachodzie - wszystko ok. Jedyny problem polegał na tym, że słońce w południe było na północy. Już zacząłem się zastanawiać, czy ten gwiazdozbiór, który widziałem, to na pewno był Krzyż Południa...
Ale w końcu mnie olśniło. Zajęło mi to trochę czasu (wstyd się przyznać). Polska jest położona na północ od Zwrotnika Raka, więc u nas słońce w południe jest na południu. Nowa Zelandia jest na południe od Zwrotnika Koziorożca, więc słońce góruje na północy. I wszystko jasne :)
Na podstawie mapy bardzo łatwo ustalić w Wellington kierunki świata. Poza tym na Mount Victoria, na Wakefield Look-out jest róża wiatrów, więc wszystko można sobie sprawdzić. Poza tym parę razy wracając wieczorem do domu, widziałem Krzyż Południa (albo tak mi się przynajmniej wydawało). I wszystko było jasne - każdy mógł się łatwo zorientować, gdzie jest południe, a gdzie północ.
Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Słońce wstawało na wschodzie i zachodziło na zachodzie - wszystko ok. Jedyny problem polegał na tym, że słońce w południe było na północy. Już zacząłem się zastanawiać, czy ten gwiazdozbiór, który widziałem, to na pewno był Krzyż Południa...
Ale w końcu mnie olśniło. Zajęło mi to trochę czasu (wstyd się przyznać). Polska jest położona na północ od Zwrotnika Raka, więc u nas słońce w południe jest na południu. Nowa Zelandia jest na południe od Zwrotnika Koziorożca, więc słońce góruje na północy. I wszystko jasne :)
czwartek, 28 czerwca 2007
Absolutorium
"Dyskusja na walnym była burzliwa, ale osobiście uważam, że wprowadziliście dużo zmian i innowacji i to jest przede wszystkim Twoja zasługa, więc należało Ci się.
[...]
Tak samo jest z ludźmi - gdy się nie zmieniają albo gdy nie są zmuszani do zmian, ich efektywność spada. Więc każda zmiana jest dobra, zazwyczaj - zmiana na lepsze."
[...]
Tak samo jest z ludźmi - gdy się nie zmieniają albo gdy nie są zmuszani do zmian, ich efektywność spada. Więc każda zmiana jest dobra, zazwyczaj - zmiana na lepsze."
sobota, 23 czerwca 2007
Update po długiej przerwie
Siedzimy w salonie i oglądamy (właściwie to tylko ja oglądam) America's Cup: NZ vs. Szwajcaria. Pierwsza rundę wygrali Szwajcarzy. Niestety...
Wczoraj przyjechał Damy. Najwyższy czas... Odebraliśmy go z lotniska. Całkiem fajny chłopak. Sympatyczny, rozgadany... Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Damy skończył studia w Nigerii (jest Nigeryjczykiem), rok spędził w Indonezji pracując dla tamtejszego MC, a teraz najbliższy rok spędzi w Nowej Zelandii. Właściwie niecały, bo za jakiś czas wybiera się do Nigerii na wesele brata i wróci miesiąc później.
Już coraz bardziej się przyzwyczajam do życia tutaj. I bardzo mi w tym pomaga to, co działo się w ciągu ostatniego tygodnia. W piątek zadzwonił do mnie Glenn z Experience NZ Travel i powiedział, że chce mnei przyjąć do pracy! Co prawda nie będę zarabiał kokosów. Będę pracował przez 2 dni w tygodniu po 7h za ok. $11 za godzinę (na rękę), a to powinno mi dać jakieś $600 na miesiąc, co starczy mi akurat na czynsz i wspólne domowe wydatki (spożywcze etc.). Zaczynam 19 lipca. Ale od następnego miesiąca będę pracował 3 dni w tygodniu, więc będę zarabiał $800 miesięcznie, co powinno mi wystarczyć na pokrycie wszystkich kosztów. Więc byle do września :)
Dogadaliśmy się z chłopakami - zgodzili się na to, że będą dzielić pokój, a ja mam swój własny :) Jeszcze nie miałem czasu, żeby wszystko rozpakować, więc wciąż mieszkam trochę w walizce. Ale sukcesywnie się rozpakowuję.
Już powoli łapię sie na tym, że przechodząc przez ulicę patrzę w odpowiednią stronę (czyli prawą)! Nikita chce, żebyśmy w październiku pojechali do miasteczka Rotorua. Do tego czasu muszę nauczyć się prowadzić. Ale to będzie dziwne... Niby wszystko w samochodzie jest identyczne, poza paroma drobnymi szczegółami: kierownica jest po prawej stronie, drążek zmiany biegów - po lewej, kierunkowskazy - po lewej, stacyjka - po lewej.
A wczoraj mnie olśniło... Ale o tym innym razem.
Wczoraj przyjechał Damy. Najwyższy czas... Odebraliśmy go z lotniska. Całkiem fajny chłopak. Sympatyczny, rozgadany... Pierwsze wrażenie bardzo dobre. Damy skończył studia w Nigerii (jest Nigeryjczykiem), rok spędził w Indonezji pracując dla tamtejszego MC, a teraz najbliższy rok spędzi w Nowej Zelandii. Właściwie niecały, bo za jakiś czas wybiera się do Nigerii na wesele brata i wróci miesiąc później.
Już coraz bardziej się przyzwyczajam do życia tutaj. I bardzo mi w tym pomaga to, co działo się w ciągu ostatniego tygodnia. W piątek zadzwonił do mnie Glenn z Experience NZ Travel i powiedział, że chce mnei przyjąć do pracy! Co prawda nie będę zarabiał kokosów. Będę pracował przez 2 dni w tygodniu po 7h za ok. $11 za godzinę (na rękę), a to powinno mi dać jakieś $600 na miesiąc, co starczy mi akurat na czynsz i wspólne domowe wydatki (spożywcze etc.). Zaczynam 19 lipca. Ale od następnego miesiąca będę pracował 3 dni w tygodniu, więc będę zarabiał $800 miesięcznie, co powinno mi wystarczyć na pokrycie wszystkich kosztów. Więc byle do września :)
Dogadaliśmy się z chłopakami - zgodzili się na to, że będą dzielić pokój, a ja mam swój własny :) Jeszcze nie miałem czasu, żeby wszystko rozpakować, więc wciąż mieszkam trochę w walizce. Ale sukcesywnie się rozpakowuję.
Już powoli łapię sie na tym, że przechodząc przez ulicę patrzę w odpowiednią stronę (czyli prawą)! Nikita chce, żebyśmy w październiku pojechali do miasteczka Rotorua. Do tego czasu muszę nauczyć się prowadzić. Ale to będzie dziwne... Niby wszystko w samochodzie jest identyczne, poza paroma drobnymi szczegółami: kierownica jest po prawej stronie, drążek zmiany biegów - po lewej, kierunkowskazy - po lewej, stacyjka - po lewej.
A wczoraj mnie olśniło... Ale o tym innym razem.
czwartek, 21 czerwca 2007
I jest nas czworo
Dzisiaj przyjechał Andrey z Kazachstanu. Trza być chorym, żeby odbierać kogoś z dworca o 6.50 rano... W NZ się nie wstaje o tej porze. Ale cóż począć - przyjeżdża chłopak, to trzeba mu przygotować odpowiednie przyjęcie w kraju.
Wsiadł w samolot w Almaty, miał dłuższą przesiadkę w Kuala Lumpur, potem jeszcze wieczór w Auckland i w końcu wsiadł do nocnego autobusu do Wellington.
Nie wiem, jak on to zrobił, ale udało mu się zmieścić do walizki wielkości połowy mojej!
Pierwsze wrażenie - bardzo sympatyczny chłopak. Nadaje się na HR-a, będzie nam się chyba dobrze współpracować. Jedyne co, to może dorównywać Nikicie pod względem braku nawyku sprzątania po sobie, ale jeśli tylko nie będę z nim w pokoju, to powinienem to wytrzymać.
W niedzielę (miejmy nadzieję...) przyleci Damy. W tym momencie siedzi w Brunei. Właściwie nie wiem czemu... Chyba czeka na najbliższy lot do NZ - od 2 dni.
Dzisiejszy wieczór spędziliśmy sami w domu - Sneha, Andrey i ja. Obecny (czyli "stary") team poszedł na ostatnią wspólną imprezkę. Więc siedzieliśmy sobie w trójkę i zasadniczo nic nie robiliśmy. I muszę przyznać, że czułem się zaskakująco komfortowo... Chyba wszystko przez to, że starego teamu nie było w domu, więc nareszcie mogłem się nie czuć jak gość w ich mieszkaniu. W ciągu najbliższych dwóch tygodni cały team się wyprowadzi i zostaniemy tutaj tylko my. I nareszcie będziemy mogli powiedzieć, że to jest nasz domek :)
Jutro rano ma do mnie zadzwonić Glenn z Experience NZ Travel i mi powie, czy mnie zatrudni czy nie. Tak bardzo bym chciał dostać tą pracę... Już nie mogę się doczekać.
Za parę godzin rozpocznie się Walne Zebranie, na którym będzie głosowane moje absolutorium. To jest chyba pierwsze WZ, które opuszczę, od kiedy jestem członkiem (czyli od maja 2004). Tak mi szkoda, że nie mogę tam być. Będzie tam cała moja Rada Wykonawcza... tylko mnie nie będzie. Tak bardzo żałuję, że nie mogę w nim uczestniczyć.
Wsiadł w samolot w Almaty, miał dłuższą przesiadkę w Kuala Lumpur, potem jeszcze wieczór w Auckland i w końcu wsiadł do nocnego autobusu do Wellington.
Nie wiem, jak on to zrobił, ale udało mu się zmieścić do walizki wielkości połowy mojej!
Pierwsze wrażenie - bardzo sympatyczny chłopak. Nadaje się na HR-a, będzie nam się chyba dobrze współpracować. Jedyne co, to może dorównywać Nikicie pod względem braku nawyku sprzątania po sobie, ale jeśli tylko nie będę z nim w pokoju, to powinienem to wytrzymać.
W niedzielę (miejmy nadzieję...) przyleci Damy. W tym momencie siedzi w Brunei. Właściwie nie wiem czemu... Chyba czeka na najbliższy lot do NZ - od 2 dni.
Dzisiejszy wieczór spędziliśmy sami w domu - Sneha, Andrey i ja. Obecny (czyli "stary") team poszedł na ostatnią wspólną imprezkę. Więc siedzieliśmy sobie w trójkę i zasadniczo nic nie robiliśmy. I muszę przyznać, że czułem się zaskakująco komfortowo... Chyba wszystko przez to, że starego teamu nie było w domu, więc nareszcie mogłem się nie czuć jak gość w ich mieszkaniu. W ciągu najbliższych dwóch tygodni cały team się wyprowadzi i zostaniemy tutaj tylko my. I nareszcie będziemy mogli powiedzieć, że to jest nasz domek :)
Jutro rano ma do mnie zadzwonić Glenn z Experience NZ Travel i mi powie, czy mnie zatrudni czy nie. Tak bardzo bym chciał dostać tą pracę... Już nie mogę się doczekać.
Za parę godzin rozpocznie się Walne Zebranie, na którym będzie głosowane moje absolutorium. To jest chyba pierwsze WZ, które opuszczę, od kiedy jestem członkiem (czyli od maja 2004). Tak mi szkoda, że nie mogę tam być. Będzie tam cała moja Rada Wykonawcza... tylko mnie nie będzie. Tak bardzo żałuję, że nie mogę w nim uczestniczyć.
wtorek, 19 czerwca 2007
Trzy tygodnie
Damy nas zaskakuje każdego dnia. Wczoraj oznajmił, że przyjeżdża w niedzielę - 24 czerwca. Zaczynam się zastawiać, czy on w ogóle tu przyjedzie.
Dobra, koniec marudzenia.
Pogoda
Za parę na południowej półkuli zacznie się astronomiczna zima. Przez ostatnie 3-4 dni pogoda była chyba w miarę typowa dla NZ (Maryna może potwierdzi :) ) - parę razy dziennie pogoda zmieniała się od pełnego słońca i bezchmurnego nieba do ulewy i silnego wiatru. Przy takim wietrze występuje zjawisko, które ludzie nazywają horizontal rain - "poziomy deszczu".
Ludzie
Już pisałem wcześniej - ludzie tutaj są niesamowicie przyjaźni, bezpośredni i uprzejmi. Dzisiaj rozmawiałem z "konsultantem" z biura obsługi abonenta Vodafone (sieci komórkowej). Kiedy on zmieniał ustawienia mojej poczty głosowej (a zajęło to trochę czasu), wypytał mnie, jak mam na imię, skąd dzwonię, a jaka tu pogoda była i jak mi minął dzień... I to jest normalne w tym kraju! Nie wiem, czy gdzieś indziej na świecie żyją tacy ludzie.
Praca
Dzisiaj byłem na drugiej rozmowie w Experience New Zealand Travel. Oprócz mnie jest jeszcze dwóch kandydatów na to stanowisko. Dzisiaj rozmawiałem z Glennem (Managing Director, on prowadził pierwsze interview) oraz Denise (Director / Sales Manager). Rozmowa była bardzo nieformalna, Glenn właściwie nie miał za dużo "zawodowych pytań". Denise właściwie chciała mnie tylko poznać. Popytali mnie o kierunek moich studiów, kiedy do PL wracam, co będę robił jak skończę kadencję w @NZ, a kiedy muszę do Polski wrócić etc etc.
Praca jest naprawdę ciekawa (księgowość + IT), atmosfera pracy w biurze (na pierwszy rzut oka) jest świetna. Jedyny problem jest taki, że na razie będę zarabiał $13/h (brutto) i pracował 15h w tygodniu. To daje mi $600 miesięcznie, co niezupełnie wystarczy na utrzymanie się tutaj. Ale Glenn mówił, że około września/października możemy porozmawiać o zwiększeniu wymiaru godzin do 20 tygodniowo, a w listopadzie/grudniu o podwyżce (zależnie od efektów mojej pracy).
Glenn ma do mnie zadzwonić w piątek.
Dobra, koniec marudzenia.
Pogoda
Za parę na południowej półkuli zacznie się astronomiczna zima. Przez ostatnie 3-4 dni pogoda była chyba w miarę typowa dla NZ (Maryna może potwierdzi :) ) - parę razy dziennie pogoda zmieniała się od pełnego słońca i bezchmurnego nieba do ulewy i silnego wiatru. Przy takim wietrze występuje zjawisko, które ludzie nazywają horizontal rain - "poziomy deszczu".
Ludzie
Już pisałem wcześniej - ludzie tutaj są niesamowicie przyjaźni, bezpośredni i uprzejmi. Dzisiaj rozmawiałem z "konsultantem" z biura obsługi abonenta Vodafone (sieci komórkowej). Kiedy on zmieniał ustawienia mojej poczty głosowej (a zajęło to trochę czasu), wypytał mnie, jak mam na imię, skąd dzwonię, a jaka tu pogoda była i jak mi minął dzień... I to jest normalne w tym kraju! Nie wiem, czy gdzieś indziej na świecie żyją tacy ludzie.
Praca
Dzisiaj byłem na drugiej rozmowie w Experience New Zealand Travel. Oprócz mnie jest jeszcze dwóch kandydatów na to stanowisko. Dzisiaj rozmawiałem z Glennem (Managing Director, on prowadził pierwsze interview) oraz Denise (Director / Sales Manager). Rozmowa była bardzo nieformalna, Glenn właściwie nie miał za dużo "zawodowych pytań". Denise właściwie chciała mnie tylko poznać. Popytali mnie o kierunek moich studiów, kiedy do PL wracam, co będę robił jak skończę kadencję w @NZ, a kiedy muszę do Polski wrócić etc etc.
Praca jest naprawdę ciekawa (księgowość + IT), atmosfera pracy w biurze (na pierwszy rzut oka) jest świetna. Jedyny problem jest taki, że na razie będę zarabiał $13/h (brutto) i pracował 15h w tygodniu. To daje mi $600 miesięcznie, co niezupełnie wystarczy na utrzymanie się tutaj. Ale Glenn mówił, że około września/października możemy porozmawiać o zwiększeniu wymiaru godzin do 20 tygodniowo, a w listopadzie/grudniu o podwyżce (zależnie od efektów mojej pracy).
Glenn ma do mnie zadzwonić w piątek.
piątek, 15 czerwca 2007
A dzisiaj...
A dzisiaj nic się nie dzieje... zupełnie nic.
Piątek wieczorem, wieje i pada (i tak będzie przez całą zimę). Siedzimy w domy i oglądamy "W doborowym towarzystwie". I nic się nie dzieje. Jutro mamy cały dzień zarezerwowany na rozmowy prezydentami AIESEC NZ od 1996 (chyba...).
Wciąż nie wiem, czy dostanę swój pokój, czy nie. Damy (Nigeryjczyk) przyjedzie w niedzielę - czyli pojutrze, Andrey (Kazach) przyjedzie w środę. Doszliśmy do wniosku, że nie powinniśmy rozdzielać pokoi, dopóki nie będziemy mieli na miejscu całego składu, bo to mimo wszystko nie fair. Ale tak samo nie fair jest to, że oni przylatują w tym tygodniu, a Sneha i ja siedzimy tu 3 tygodnie przygotowując się do przejęcia kadencji. No cóż...
Ale ja i tak chcę mieć swój pokój.
Obecne MC wysłało nam chyba trzy maila przypominające o tym, że niektórzy z nas mogą potrzebować wizy tranzytowej, jeśli będziemy podróżować przez Australię. I dziwnym trafem niektórzy z nas mogli się zorientować przed wylotem, a niektórzy (Damy) dopiero na lotnisku się dowiedzieli, że będą potrzebować takiej wizy.
Rozmawiałem z Andreyem dwa dni przed jego planowanym wylotem z Kazachstanu. Pytał mnie o wizy. Powiedziałem mu, że ja nie potrzebowałem, ale w jego przypadku może być inaczej. Odpowiedział, że pewnie jego obowiązują podobne zasady jak mnie. Ale oczywiście gdybym nie wszedł na stronkę ambasady Australii w Polsce, to by się chłopak nie dowiedział, że jednak potrzebuje wizy tranzytowej.
Damy nas właśnie poinformował (5 minut temu), że nie może wyjechać z Indonezji, ponieważ nie ma na to "zgody". Nikita z nim rozmawia i próbuje się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi. Ja nic nie wiem.
Powoli zaczynam się zastanawiać, co jest nie tak z tymi chłopakami - czy oni są tacy nieporadni, że nie mogą sobie sprawdzić w internecie, czy potrzebują wizy tranzytowej...? Czy może nie zależy im aż tak bardzo na tym, żeby tu przyjechać...?
Na pewno już stracili dwa tygodnie "transition" (czyli procesu przekazywania wiedzy, doświadczenia i obowiązków od obecnego teamu) i będą musieli to jakoś nadrobić. Na pewno będą mieli w związku z tym dużo pracy, a w tym samym czasie będą musieli się przyzwyczaić do życia w nowym miejscu.
Ehm... Damy może przyleci w poniedziałek rano, Andrey na razie wciąż trzyma się poprzedniej wersji - środa. A wszyscy mieliśmy tu być najpóźniej 1 czerwca.
Piątek wieczorem, wieje i pada (i tak będzie przez całą zimę). Siedzimy w domy i oglądamy "W doborowym towarzystwie". I nic się nie dzieje. Jutro mamy cały dzień zarezerwowany na rozmowy prezydentami AIESEC NZ od 1996 (chyba...).
Wciąż nie wiem, czy dostanę swój pokój, czy nie. Damy (Nigeryjczyk) przyjedzie w niedzielę - czyli pojutrze, Andrey (Kazach) przyjedzie w środę. Doszliśmy do wniosku, że nie powinniśmy rozdzielać pokoi, dopóki nie będziemy mieli na miejscu całego składu, bo to mimo wszystko nie fair. Ale tak samo nie fair jest to, że oni przylatują w tym tygodniu, a Sneha i ja siedzimy tu 3 tygodnie przygotowując się do przejęcia kadencji. No cóż...
Ale ja i tak chcę mieć swój pokój.
Obecne MC wysłało nam chyba trzy maila przypominające o tym, że niektórzy z nas mogą potrzebować wizy tranzytowej, jeśli będziemy podróżować przez Australię. I dziwnym trafem niektórzy z nas mogli się zorientować przed wylotem, a niektórzy (Damy) dopiero na lotnisku się dowiedzieli, że będą potrzebować takiej wizy.
Rozmawiałem z Andreyem dwa dni przed jego planowanym wylotem z Kazachstanu. Pytał mnie o wizy. Powiedziałem mu, że ja nie potrzebowałem, ale w jego przypadku może być inaczej. Odpowiedział, że pewnie jego obowiązują podobne zasady jak mnie. Ale oczywiście gdybym nie wszedł na stronkę ambasady Australii w Polsce, to by się chłopak nie dowiedział, że jednak potrzebuje wizy tranzytowej.
Damy nas właśnie poinformował (5 minut temu), że nie może wyjechać z Indonezji, ponieważ nie ma na to "zgody". Nikita z nim rozmawia i próbuje się dowiedzieć, o co dokładnie chodzi. Ja nic nie wiem.
Powoli zaczynam się zastanawiać, co jest nie tak z tymi chłopakami - czy oni są tacy nieporadni, że nie mogą sobie sprawdzić w internecie, czy potrzebują wizy tranzytowej...? Czy może nie zależy im aż tak bardzo na tym, żeby tu przyjechać...?
Na pewno już stracili dwa tygodnie "transition" (czyli procesu przekazywania wiedzy, doświadczenia i obowiązków od obecnego teamu) i będą musieli to jakoś nadrobić. Na pewno będą mieli w związku z tym dużo pracy, a w tym samym czasie będą musieli się przyzwyczaić do życia w nowym miejscu.
Ehm... Damy może przyleci w poniedziałek rano, Andrey na razie wciąż trzyma się poprzedniej wersji - środa. A wszyscy mieliśmy tu być najpóźniej 1 czerwca.
środa, 13 czerwca 2007
Mój pokój :)
Może już w przyszły weekend dostanę swój pokój! :)
Co prawda umowa ze starym teamem była taka, że mieszkają w domku do 1 lipca (bo wtedy oficjalnie kończy się ich kadencja), a my w tym czasie śpimy w salonie. Ale okazało się, że Simone (po której mam przejąć pokój) wyprowadza się z domku w przyszły weekend, a to oznacza, że będę mógł się już powoli wprowadzać do mojego własnego pokoju!
Mam już trochę dość spania w salonie i mieszkania w walizce - w końcu ileż można.
Mam tylko nadzieję, że Simone nie zmieni zdania i wyprowadzi się za 10 dni.
Właśnie jest 19.30, środa, 13 czerwca.
W NZ jestem od 16 dni i 5 godzin.
Do Świąt zostały 193 dni.
Do początku kadencji zostało 18 dni.
Do końca kadencji zostało 384 dni.
Co prawda umowa ze starym teamem była taka, że mieszkają w domku do 1 lipca (bo wtedy oficjalnie kończy się ich kadencja), a my w tym czasie śpimy w salonie. Ale okazało się, że Simone (po której mam przejąć pokój) wyprowadza się z domku w przyszły weekend, a to oznacza, że będę mógł się już powoli wprowadzać do mojego własnego pokoju!
Mam już trochę dość spania w salonie i mieszkania w walizce - w końcu ileż można.
Mam tylko nadzieję, że Simone nie zmieni zdania i wyprowadzi się za 10 dni.
Właśnie jest 19.30, środa, 13 czerwca.
W NZ jestem od 16 dni i 5 godzin.
Do Świąt zostały 193 dni.
Do początku kadencji zostało 18 dni.
Do końca kadencji zostało 384 dni.
Job searching 4
Dzisiaj napisał do mnie Glenn - Managing Director z Experience NZ Travel. Chce się ze mną spotkać i przeprowadzić kolejną rozmowę. Do ostatniego etapu doszedłem ja i jeszcze dwóch innych kandydatów. Powiedział, że jeśli zaoferuje mi to stanowisko, będę zarabiał $13 (czyli ok. $10 na rękę) i pracował przez 15h tygodniowo. Nie starczy mi to na normalne życie (wszystko wydam na czynsz i wspólne podstawowe zakupy spożywcze). Zapytałem go o możliwość zwiększenia wymiaru godzin - powiedział, że spróbuje zwiększyć do 20h/tydzień. $800 miesięcznie powinno mi wystarczyć na życie (pod warunkiem oszczędnego zarządzania środkami).
Wspominał też o tym, że może pomyśli o podwyżce, ale to dopiero w listopadzie-grudniu, kiedy będzie więcej pracy (sezon turystyczny), a ja sprawdzę się na stanowisku.
We wtorek mam kolejną rozmowę - zobaczymy, co mi wtedy powie Glenn.
Wspominał też o tym, że może pomyśli o podwyżce, ale to dopiero w listopadzie-grudniu, kiedy będzie więcej pracy (sezon turystyczny), a ja sprawdzę się na stanowisku.
We wtorek mam kolejną rozmowę - zobaczymy, co mi wtedy powie Glenn.
wtorek, 12 czerwca 2007
Zdjęcia z podróży
Wrzuciłem na Picasę parę fotek z podróży - link obok. M.in. bardzo interesujące lotnisko w Bangkoku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)