Minęły dwa tygodnie, od kiedy zacząłem pracować, więc wypadałoby co nieco napisać o tym :)
Pracuje na razie dwa dni w tygodniu (9-5 z godzinną przerwą na lunch) w Experience New Zealand Travel. Malutka agencja turystyczna, w sumie pracuje tam teraz 6 osób (łącznie ze mną). Zajmują się głównie planowaniem pobytu oraz pośredniczeniem przy rezerwacjach właściwie wszystkiego: noclegów, transportu (lotów, promów), wynajmu samochodów, wozów campingowych i wszelkiego rodzaju atrakcji turystycznych, jak spływy kajakowe, loty helikopterem... Ogólnie wszystko, co jest związane z pobytem turystów w NZ. Pracuje w samym centrum miasta, na 8. piętrze przy 187 Featherston Street. Z domu do pracy mam 15-20 minut na piechotę. Praca jest właściwie idealna dla mnie - księgowość + administracja strony internetowej. Nic więcej do szczęścia nie trzeba... Może poza lepszą pensją. Zarabiam $14 na godzinę przed opodatkowaniem. Pod koniec sierpnia mam dostać trzy dni w tygodniu. Jak się mocno postaram, to powinno wystarczyć na życie, ale raczej nie zaoszczędzę nic na podróże. Mam teraz dwa wyjścia. Pierwsze: poczekać do października i poprosić o podwyżkę. Jak się nie uda - szukać nowej pracy. Albo zrobić to, co Damy - pracować w McDonaldsie. Płacą jakieś $10 na rękę, godziny pracy bardzo elastyczne, pracujesz kiedy chcesz, zgodnie ze zgłoszonym przez Ciebie harmonogramem na tydzień wcześniej. Zawsze te dodatkowe 10h w tygodniu można popracować - wieczorami, w weekendy... $100 tygodniowo - kusząca propozycja. Muszę się tylko dowiedzieć, czy moja wiza nie będzie stanowić jakiejś przeszkody.
niedziela, 29 lipca 2007
NZ - kraj rozwinięty?
Ogólnie NZ należy do krajów, gdzie poziom rozwoju jest taki sam jak w krajach zachodnioeuropejskich. Jednak są (conajmniej) dwie rzeczy, w których NZ jest daleko nawet za nami.
Pierwsza z nich potrafi doprowadzić każdego, który jest przyzwyczajony do używania internetu, do szału. Prędkość, ceny i dostępność internetu jest tutaj zbliżona do poziomu Polski 10 lat temu.
Średniej prędkości łącze (czyli 128kbps) mamy za ok. $60 miesięcznie. Na dodatek z ograniczeniem transferu danych do 3GB. Przy przekroczeniu limitu (którego oczywiście trzeba sobie samemu pilnować) Telecom zwykle nalicza jakieś niewyobrażalne sumy za każdy dodatkowy MB. Zakładając, że stosujemy przelicznik NZD-PLN 1:1 (jak przy większości cen towarów i usług) za 60 zł w Polsce miałbym 512kbps bez ograniczeń transferu. Za 100 zł miesięcznie miałem 2Mbps, ale takich prędkości nawet nie ma tutaj w ofercie.
Można sobie tłumaczyć, że NZ jest na końcu świata i dlatego wszystko działa tak wolno... Ale skąd takie ceny? Godzina w kafejce internetowej kosztuje $4. W Polsce - 2-3 zł? Nie jestem pewien, od paru lat nie byłem w kafejce... :)
Ostatnio byliśmy w Wellington City & Sea Museum. Chwalili się tam, że NZ jest jednym z globalnych liderów w komunikacji, bo pod koniec lat 90. wyposażyli CBD (Central Business District) w łącze światłowodowe. Moja pierwsza myśl - kiedy w Krakowie powstał Cyfronet? W połowie lat 90.? Sieć łącząca ważniejsze palcówki edukacyjne w Krakowie dostępna dla studentów za darmo powstała w Polsce w połowie lat 90., a NZ się chwali, że są "liderem"...
Teraz druga rzecz - bankowość. W Polsce miałem obsługę konta za darmo i kartę Visa, która ma takie same właściwości jak karta kredytowa - oprócz wypłat w bankomatach, transakcji w terminalach kasowych, możliwość płacenia przy użyciu samego numeru karty (głównie płatności w internecie).
Tutaj dostaje kartę, z której mogę korzystać jedynie w bankomatach i terminalach kasowych (ale nie mogę płacić przez internet) i (uwaga, uwaga!) niesamowita oferta: wszystkie transakcje darmowe pod warunkiem miesięcznej opłaty $5! A, zapomniałbym - konto ma zerowe oprocentowanie.
Paranoja...
Pierwsza z nich potrafi doprowadzić każdego, który jest przyzwyczajony do używania internetu, do szału. Prędkość, ceny i dostępność internetu jest tutaj zbliżona do poziomu Polski 10 lat temu.
Średniej prędkości łącze (czyli 128kbps) mamy za ok. $60 miesięcznie. Na dodatek z ograniczeniem transferu danych do 3GB. Przy przekroczeniu limitu (którego oczywiście trzeba sobie samemu pilnować) Telecom zwykle nalicza jakieś niewyobrażalne sumy za każdy dodatkowy MB. Zakładając, że stosujemy przelicznik NZD-PLN 1:1 (jak przy większości cen towarów i usług) za 60 zł w Polsce miałbym 512kbps bez ograniczeń transferu. Za 100 zł miesięcznie miałem 2Mbps, ale takich prędkości nawet nie ma tutaj w ofercie.
Można sobie tłumaczyć, że NZ jest na końcu świata i dlatego wszystko działa tak wolno... Ale skąd takie ceny? Godzina w kafejce internetowej kosztuje $4. W Polsce - 2-3 zł? Nie jestem pewien, od paru lat nie byłem w kafejce... :)
Ostatnio byliśmy w Wellington City & Sea Museum. Chwalili się tam, że NZ jest jednym z globalnych liderów w komunikacji, bo pod koniec lat 90. wyposażyli CBD (Central Business District) w łącze światłowodowe. Moja pierwsza myśl - kiedy w Krakowie powstał Cyfronet? W połowie lat 90.? Sieć łącząca ważniejsze palcówki edukacyjne w Krakowie dostępna dla studentów za darmo powstała w Polsce w połowie lat 90., a NZ się chwali, że są "liderem"...
Teraz druga rzecz - bankowość. W Polsce miałem obsługę konta za darmo i kartę Visa, która ma takie same właściwości jak karta kredytowa - oprócz wypłat w bankomatach, transakcji w terminalach kasowych, możliwość płacenia przy użyciu samego numeru karty (głównie płatności w internecie).
Tutaj dostaje kartę, z której mogę korzystać jedynie w bankomatach i terminalach kasowych (ale nie mogę płacić przez internet) i (uwaga, uwaga!) niesamowita oferta: wszystkie transakcje darmowe pod warunkiem miesięcznej opłaty $5! A, zapomniałbym - konto ma zerowe oprocentowanie.
Paranoja...
sobota, 14 lipca 2007
Dzieci z Pahiatua
Pierwszego listopada 1944 do portu w Wellington przybił statek z 733 dziećmi na pokładzie, w większości sierot lub półsierot. Towarzyszyło im około setki dorosłych, nauczycieli, lekarzy i pracowników administracyjnych. Cała ta grupa udała się do Pahiatua, gdzie przygotowany był dla nich przejściowy obóz.
Na bramie wejściowej umieszczony był napis: "Polish Childrens Camp in Pahiatua". Dla dzieci była to ich mała Polska.
[...] w roku 1947, a potem też w 1948, Reżim Warszawski (komunistyczny rząd reżimowy zdominowany przez ZSRR) domagał się, by dzieci te wróciły do Polski, ale rząd nowozelandzki oparł się tym żądaniom. Zanim wysunięto te żądania powstała Rada Nadzorcza dla Polskich Dzieci w Nowej Zelandii (Guardianship Council for the Polish children in New Zealand). Był to wynik działań ówczesnego Konsula Generalnego Dr K. A. Wodzickiego, władz polskich w Londynie (naówczas uznawanym międzynarodowo rządem polskim) oraz rządu Nowej Zelandii. Rada ta złożona z trzech Nowozelandczyków i pięciu Polaków otrzymała legalizację prawną Sądu Najwyższego Nowej Zelandii w maju 1945. Radzie przewodniczył Ks. Dr J. P. Kavanagh, Biskup Dunedin.
W wyniku utworzenia tej Rady, dzieci były przygotowane do stałego pobytu w Nowej Zelandii. Zaczęto poświęcać więcej uwagi nauczaniu języka angielskiego, a niektórym dzieciom umożliwiono wstąpienie do prywatnych szkół katolickich w Nowej Zelandii. Udostępniono im także bursy i stancje w Wellington i Hawera.
Obecnie, w pięćdziesiąt pięć lat po ich przybyciu, Dzieci z Pahiatua patrzą z dumą na swoje osiągnięcia.
Na podstawie osobistych wiadomości i obserwacji wyrażam opinię, że:
Wszyscy zachowali swoją polskość, swój język i znaczenie swojej historii - wielkie to, moim zdaniem, osiągnięcie;
Wszyscy też utrzymali religię katolicką zachowując specjalne nabożeństwo dla Matki Boskiej, Królowej Polski;
Wszyscy zachowali głębokie poczucie więzi i współodpowiedzialności, jak w jednej wielkiej rodzinie;
Wszyscy stali się dobrymi obywatelami Nowej Zelandii przykładając się w znacznej mierze do rozwoju życia ekonomicznego, kulturalnego i religijnego w tym kraju.
Jest to więcej niż zwykła odpłata Nowozelandczykom za ich szczodrość jaką okazali w roku 1944.
Dzieci z Pahiatua w rzeczywistości nie były imigrantami. Byli gośćmi, zaproszonymi na krótki, choć nieokreślony czas w roku 1944. Sądzono wtedy, że wrócą one do Polski, ponieważ jednak ta część Polski skąd one pochodziły, Polska Wschodnia, została włączona w granice ZSRR w wyniku Konferencji Jałtańskiej, nie miały one dokąd wracać. Ich domy i cały dobytek został skonfiskowany, ich rodziny pomordowane lub wywiezione wgłąb Rosji. Nie było więc racji by wracały do miejsc, które przestały istnieć.
Rząd Nowej Zelandii udzielił tym dzieciom prawa stałego pobytu i wiele z nich zostało obywatelami Nowej Zelandii.
John Roy-Wojciechowski
(w Pahiatua noszący nazwisko Jan Wojciechowski)
Konsul Honorowy RP
Auckland
Nowa Zelandia
lipiec 1999
You may be Polish if...
1. You or someone in your family owns a Nissan Maxima with a PL
sticker proudly displayed on the back windshield and/or a custom-made
European license place in the front (most likely with your name
written on it)
2. You have relatives who aren't really your relatives
3. You sing the same song - "100 lat" - on every occasion (weddings,
birthdays, baby showers)
4. You watch soccer
5. You know very well Pope John Paul II was Polish and his name was
Karol, not Carol
6. You go to Midnight Mass every Christmas Eve and keep your Christmas
tree up till February.
7. You drink your wodka straight
8. You listen to techno
9. You don't feel the need to add an "s" to Pierogi because you know
the word is already plural and it annoys you when others do. However,
you still add 'y' to already plural english words... "chipsy",
"dzinsy"
10. You are convinced your pets only understand Polish
11. You are forced to listen to Disco Polo by your parents
12. You can spot Polish people like Asians can spot each other
13. When others find out you're Polish, they tell you about every
Polish person they've ever known, which is most likely followed by
them mispronouncing common phrases such as "czesc" or "dziekuje"
14. Your name always gets slaughtered on the first day of school
15. The thought of eating cow stomach (flaki) doesn't gross you out
16. When you're at a stranger's house, you expect their garbage can to
be under the sink
17. Every window in your house must have "firanki", even in the bathroom
18. Once in a while, you do a big "przemeblowanie" at home
19. You always take off your shoes as soon as you step into someone
else's house (even if the owner of the house insists you don't have
to)
20. You celebrate your birthday AND your nameday, "imieniny"
21. You were extremely surprised to learn that American weddings last
hours, not days
22. When you hurt yourself, you don't say "Ouch", you say, "Awwa"
sticker proudly displayed on the back windshield and/or a custom-made
European license place in the front (most likely with your name
written on it)
2. You have relatives who aren't really your relatives
3. You sing the same song - "100 lat" - on every occasion (weddings,
birthdays, baby showers)
4. You watch soccer
5. You know very well Pope John Paul II was Polish and his name was
Karol, not Carol
6. You go to Midnight Mass every Christmas Eve and keep your Christmas
tree up till February.
7. You drink your wodka straight
8. You listen to techno
9. You don't feel the need to add an "s" to Pierogi because you know
the word is already plural and it annoys you when others do. However,
you still add 'y' to already plural english words... "chipsy",
"dzinsy"
10. You are convinced your pets only understand Polish
11. You are forced to listen to Disco Polo by your parents
12. You can spot Polish people like Asians can spot each other
13. When others find out you're Polish, they tell you about every
Polish person they've ever known, which is most likely followed by
them mispronouncing common phrases such as "czesc" or "dziekuje"
14. Your name always gets slaughtered on the first day of school
15. The thought of eating cow stomach (flaki) doesn't gross you out
16. When you're at a stranger's house, you expect their garbage can to
be under the sink
17. Every window in your house must have "firanki", even in the bathroom
18. Once in a while, you do a big "przemeblowanie" at home
19. You always take off your shoes as soon as you step into someone
else's house (even if the owner of the house insists you don't have
to)
20. You celebrate your birthday AND your nameday, "imieniny"
21. You were extremely surprised to learn that American weddings last
hours, not days
22. When you hurt yourself, you don't say "Ouch", you say, "Awwa"
Nowe zdjęcia
Pogoda nagle się poprawiła. Dzisiaj przez cały dzień świeciło słońce, wiatr trochę przycichł.
Wrzuciłem na Picasę parę nowych zdjęć z ostatnich dwóch miesięcy. Większość z nich znalazła się w istniejących już albumach.
Wrzuciłem na Picasę parę nowych zdjęć z ostatnich dwóch miesięcy. Większość z nich znalazła się w istniejących już albumach.
czwartek, 12 lipca 2007
Zima
Zaczęła się zima. Od trzech dni pada. Czasami mżawka, a czasami tak leje, że nawet nie ma sensu wychodzi z domu. Czasami przestaje, ale na pewno najpóźniej za godzinę znowu zaczyna padać. I tak będzie do września.
Dodatkowo 40 równoleżnik i górki dookoła robią swoje - "wieje" to mało powiedziane. Dzisiejsza prognoza mówiła, że prędkość wiatru będzie dochodzić do 50 km/h. Podobno pojutrze ma się trochę rozjaśnić, ale prognozy tutaj raczej rzadko się sprawdzają.
Byle do wiosny...
Dodatkowo 40 równoleżnik i górki dookoła robią swoje - "wieje" to mało powiedziane. Dzisiejsza prognoza mówiła, że prędkość wiatru będzie dochodzić do 50 km/h. Podobno pojutrze ma się trochę rozjaśnić, ale prognozy tutaj raczej rzadko się sprawdzają.
Byle do wiosny...
45 dni
Dzisiaj mija 45 dni od mojego przyjazdu...
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
Dwa tygodnie temu dziewczyny ze starego teamu zorganizowały dla nas weekend za miastem. Dziewczyny wynajęły domek w miasteczku Paraparaumu. Miasteczko na pierwszy rzut oka wygląda jak z amerykańskiego filmu - szeroka ulica, gdzieniegdzie zaparkowane samochody, po obu stronach chodnik, drzewa i przeważnie parterowe domki. Tylko mimo wszystko coś zawsze nie pasuje do obrazka z amerykańskiego filmu. Podobne wrażenie można odnieść w centrum Wellington - samochody, niektóre budynki, tabliczki z nazwami ulic - wszystko przypomina amerykański styl, ale...
Ale po pierwsze - tacy przyjaźni, bezpośredni i gościnni ludzie są chyba tylko tutaj. Wszędzie mówi się o polskiej gościnności, ale my nawet nie dorastamy Nowozelandczykom do pięt.
Po drugie - język jest zupełnie nie amerykański. Amerykanie po prostu sprowadzili angielski do najniższego możliwego poziomu. Już nawet kanadyjski akcent jest ciekawszy. Ale nowozelandzki akcent to jak na razie dla mnie kwintesencja języka. Australijczycy nie mają nawet co porównywać swojego akcentu z nowozelandzkim.
Po trzecie - kuchnia - brytyjska i azjatycka. Azjatyckie restauracje (indyjskie, tajskie, malezyjskie, indonezyjskie i mnóstwo innych) można znaleźć na każdym rogu ulicy. Typowe nowozelandzkie śniadanie to tosty, smażony bekon, hashbrowns (?) - placki robione z puree ziemniaczanego oraz jajko sadzone na wodzie (!). Meat pie można tutaj znaleźć w każdym sklepie.
Po czwarte - można tak wymieniać bez końca...
NZ wydaje się być mieszanką USA i UK, ale pod tym wszystkim jest coś więcej - ich własny styl, charakterystyczny tylko dla nich. Nowozelandzki akcent, gościnność i bezpośredniość, poczucie humoru, patriotyzm, rugby... po prostu kiwi.
Wracając do Paraparaumu. Domek był przeznaczony dla 8 osób. Pełne wyposażenie - kuchnia z całym sprzętem, pralka, tv, dvd... Wszystko za $80 za dobę. Do oceanu mieliśmy może 2 minuty piechotą. Gdy wychodziło się z domku, od razu można było usłyszeć szum fal.
Wcześniej myślałem, że ocean to po prostu takie duże morze. Po drodze na plażę tylko jedno nie dawało mi spokoju - szum fal był zupełnie inny niż nad morzem. Szum fal morskich jest cykliczny, można oddzielić od siebie kolejne fale. Tutaj jest zupełnie inaczej - szum oceanu jest po prostu ciągły, stały. Nie ma przerw pomiędzy kolejnymi falami. Po dwóch minutach dotarliśmy na plażę. Była dość szeroka, właśnie był odpływ. W oddali było widać wysepkę przy Kapiti Coast. I nic poza tym... wysokie fale, horyzont i to wszystko. Myślałem, że ocean pokazywany w filmach jest mocno przerysowany. Przecież ocean nie może być taki piękny, jak pokazują go w kinie. I w sumie miałem rację. Ocean w rzeczywistości jest dużo piękniejszy niż w filmach. Kiedy stoi się na Peka Peka Beach chcę się po prostu usiąść i patrzeć na fale... i patrzeć... i patrzeć...
wtorek, 3 lipca 2007
Ceny
Taka mała "refleksja" po ponad miesiącu mieszkania tutaj:
Ceny w NZ (przynajmniej w Wellington) są takie same jak w Polsce:
0,5l Coli - 2.50
chleb tostowy - 1.50-2.00
bilet autobusowy - 1.50
obiad w restauracji 15.00-20.00
itd, itd...
Jest tylko jedna drobna różnica: te ceny są w NZD.
Ale jednocześnie tutaj płacę są inne - ja będę zarabiał $10.00 na godzinę, a ta stawka do najwyższych raczej nie należy. Na pewno będę chciał pracować w Experience NZ do października. Potem może zacznę się rozglądać za jakąś inną pracą. Może z 3-miesięcznym doświadczeniem w pracy w NZ będzie łatwiej.
Wracając do cen - jest tutaj jednak parę różnic, które naprawdę mogą zdenerwować człowieka. Pomimo tego, że ludzie (zgodnie z obecnym kursem NZD) zarabiają dwa razy więcej niż w Polsce i wydają na życie dwa raz więcej, na paru rzeczach można naprawdę zaoszczędzić. Nowy Ford Focus kosztuje tutaj $25000. W Polsce - pewnie jakieś 50000 zł. Znalazłem tutaj model laptopa, który w PL kosztował 3500 zł, a tutaj kosztuje $1700.
A najbardziej chyba frustrująca jest cena benzyny: za litr ON płaci się $1.00, za litr Pb: $1.50. Dla porównania w Polsce: 4.00 zł i 4.50 zł.
I jak tu się nie wkurzyć?
Ceny w NZ (przynajmniej w Wellington) są takie same jak w Polsce:
0,5l Coli - 2.50
chleb tostowy - 1.50-2.00
bilet autobusowy - 1.50
obiad w restauracji 15.00-20.00
itd, itd...
Jest tylko jedna drobna różnica: te ceny są w NZD.
Ale jednocześnie tutaj płacę są inne - ja będę zarabiał $10.00 na godzinę, a ta stawka do najwyższych raczej nie należy. Na pewno będę chciał pracować w Experience NZ do października. Potem może zacznę się rozglądać za jakąś inną pracą. Może z 3-miesięcznym doświadczeniem w pracy w NZ będzie łatwiej.
Wracając do cen - jest tutaj jednak parę różnic, które naprawdę mogą zdenerwować człowieka. Pomimo tego, że ludzie (zgodnie z obecnym kursem NZD) zarabiają dwa razy więcej niż w Polsce i wydają na życie dwa raz więcej, na paru rzeczach można naprawdę zaoszczędzić. Nowy Ford Focus kosztuje tutaj $25000. W Polsce - pewnie jakieś 50000 zł. Znalazłem tutaj model laptopa, który w PL kosztował 3500 zł, a tutaj kosztuje $1700.
A najbardziej chyba frustrująca jest cena benzyny: za litr ON płaci się $1.00, za litr Pb: $1.50. Dla porównania w Polsce: 4.00 zł i 4.50 zł.
I jak tu się nie wkurzyć?
Olśnienie
Jak już pisałem wcześniej, w zeszłym tygodniu mnie olśniło. W końcu po 4 tygodniach mnie olśniło...
Na podstawie mapy bardzo łatwo ustalić w Wellington kierunki świata. Poza tym na Mount Victoria, na Wakefield Look-out jest róża wiatrów, więc wszystko można sobie sprawdzić. Poza tym parę razy wracając wieczorem do domu, widziałem Krzyż Południa (albo tak mi się przynajmniej wydawało). I wszystko było jasne - każdy mógł się łatwo zorientować, gdzie jest południe, a gdzie północ.
Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Słońce wstawało na wschodzie i zachodziło na zachodzie - wszystko ok. Jedyny problem polegał na tym, że słońce w południe było na północy. Już zacząłem się zastanawiać, czy ten gwiazdozbiór, który widziałem, to na pewno był Krzyż Południa...
Ale w końcu mnie olśniło. Zajęło mi to trochę czasu (wstyd się przyznać). Polska jest położona na północ od Zwrotnika Raka, więc u nas słońce w południe jest na południu. Nowa Zelandia jest na południe od Zwrotnika Koziorożca, więc słońce góruje na północy. I wszystko jasne :)
Na podstawie mapy bardzo łatwo ustalić w Wellington kierunki świata. Poza tym na Mount Victoria, na Wakefield Look-out jest róża wiatrów, więc wszystko można sobie sprawdzić. Poza tym parę razy wracając wieczorem do domu, widziałem Krzyż Południa (albo tak mi się przynajmniej wydawało). I wszystko było jasne - każdy mógł się łatwo zorientować, gdzie jest południe, a gdzie północ.
Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Słońce wstawało na wschodzie i zachodziło na zachodzie - wszystko ok. Jedyny problem polegał na tym, że słońce w południe było na północy. Już zacząłem się zastanawiać, czy ten gwiazdozbiór, który widziałem, to na pewno był Krzyż Południa...
Ale w końcu mnie olśniło. Zajęło mi to trochę czasu (wstyd się przyznać). Polska jest położona na północ od Zwrotnika Raka, więc u nas słońce w południe jest na południu. Nowa Zelandia jest na południe od Zwrotnika Koziorożca, więc słońce góruje na północy. I wszystko jasne :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)