Minęło mnóstwo czasu od mojego ostatniego posta na blogu. To chyba ogólna tendencja wśród blogów - mój blog nie jest jedynym zaniedbywanym blogiem.
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz