"AIESEC-owo" Nowa Zelandia należy do regionu Asia-Pacific. Tego chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, Asia-Pacific jak najbardziej prawidłowo opisuje geograficzne (i kulturowe chyba też) położenie Nowej Zelandii. Intuicyjnie oczywiście NZ jest bardziej "Pacific" niż "Asia", ale wciąż pozostajemy w tej samej kategorii. I wszystko jest dopóki ok nie odwiedzimy Auckland.
Przykład: poszliśmy do 'foodcourt' (w Polsce w galeriach handlowych zwykle jest jeden obszar gdzie są wszystkie fast-foody - to jest właśnie foodcourt). Standardowo fast-food tajski, indyjski, japoński, mniej standardowo dorzucili tam meksykański i francuski. W tajskim i japońskim pracują Azjaci - to jest akurat normalne, nawet w Polsce to nie jest nic niezwykłego. W indyjskim pracują Azjaci - trochę mniej normalne: nie żadni Hindusi, Azjaci z prawdziwego zdarzenia. I jak się już łatwo domyślić: we francuskim i meksykańskim też pracują Azjaci.
Ulice wyglądają tak samo. Na oko jakieś 90% mieszkańców jest z pochodzi z Korei, Chin, Tajwanu, Tajlandii, Indonezji, Wietnamu i wszelkich innych wschodnio-południowo-azjatyckich krajów. Oczywiście nie ma nic przeciwko Azjatom, skądże... Tylko zaczynam się powoli zastanawiać. Przyjechałem do Nowej Zelandii, kraju ponad 200 lat temu włączonego do Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, w większości zasiedlonego przez Europejczyków, ale dość dużym odsetkiem rdzennej ludności maoryskiej. Jadę do Auckland i czuję się jak w Taipei czy jakimkolwiek innym azjatyckim mieście. Tylko czekam aż pani przy kasie w fast-foodzie zacznie do mnie mówić tajskimi krzaczkami. Można by spokojnie zaznaczyć na mapie Auckland, zrobić ctrl+x i wkleić w środku Azji. Jedyne, po czym można by się zorientować, że coś jest nie tak, to Skycity Tower.
Auckland wygląda jak typowa stolica, chociaż stolicą nie jest. Jak najłatwiej opisać Auckland? Wyobraźcie sobie Warszawę oraz dla porównania inne duże miasto w Polsce, jak np. Kraków, Poznań, Wrocław... Wellington jest właśnie jak Kraków czy Wrocław - miasto przyjemne dla oka, duże, ale nie gigantyczne, kulturalna stolica kraju. Auckland jest jak Warszawa - ogromna, przytłaczająca, droga, nieprzyjazna, stresująca... Można tam wpaść na weekend (chociaż nie wiem po co - chyba tylko po to, żeby potem nie było wstydu, że się nigdy nie było w Warszawie).
Do Auckland warto pojechać po to, żeby się przekonać, że to nie jest miasto, w którym chcę się spędzić więcej niż parę dni. Życie w Wellington jest dużo przyjemniejsze.
niedziela, 26 sierpnia 2007
Dzień 90.
Minęło mnóstwo czasu od mojego ostatniego posta na blogu. To chyba ogólna tendencja wśród blogów - mój blog nie jest jedynym zaniedbywanym blogiem.
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
Dzisiaj mija 90 dni, od kiedy przyleciałem do Wellington. Czas zaczyna coraz szybciej płynąć.
Kiedyś chodziła mi po głowie myśl, żeby zamiast MC Nowa Zelandia, aplikować się do MC Islandia. Ale przeszło mi po wizycie w Finlandii (faci na konferencji Access) w listopadzie zeszłego roku. Powód był bardzo prosty - potencjalna zimowa depresja. Późną jesienią w Helsinkach słońce wschodzi ok. 8.00, zachodzi o 16.00 - osiem godzin. Człowiek nie ma czasu nawet nacieszyć się słońcem, bo zaraz go nie ma. Noc 16 godzin na dobę... Nic dziwnego, że ci Skandynawowie są zwykle tacy nieweseli. Helsinki są położone nieco bardziej na południe niż Reykjavik. Co prawda najdłuższy dzień w roku trwa 21 godzin, ale najkrótszy trwa cztery!
Zaczynam się zastanawiać, jak mógłbym przetrwać zimę w Islandii, jeśli powoli już mam dość zimy w Nowej Zelandii. Na szczęście najgorsze już za mną. Teraz będzie już tylko cieplej. Ostatni tydzień był po prostu bajeczny. Czasami tylko padało, ale poza tym cały czas słońce. Po prostu cudnie. A będzie jeszcze lepiej, jak przyjdzie lato. Gdyby nie to, to byłoby raczej ciężko przetrwać...
Ostatni tydzień generalnie był taki... 'saviour'... Nie wiem czemu akurat to słowo mi przychodzi do głowy, ale właśnie taki był. Za dużo rzeczy wydarzyło się w tym samym czasie. Niektóre rzeczy były zupełnie banalne i nieistotne, jak chociażby to, że musiałem mój wyjazd do Auckland pokryć z własnej kieszeni, ale też miały wpływ na moje samopoczucie. Do tego doszła pogoda, fakt, że Kubuś i Lisu są na IC i się świetnie bawią, moja zaginiona paczka od rodziców... Niby wszystko takie mało istotne, ale jak się dzieje w jednym czasie, to może nie być łatwo. Na dodatek Andrey mnie już zaczyna powoli denerwować (ale nie będę zagłębiał się tutaj w szczegóły). Anna Maria jest wciąż w UK...
Ale jak już wspomniałem, poprzedni tydzień był 'saviour'. Zaczęło się od pogody. A potem wszystko było już tak jak powinno być.
W poniedziałek zabukowałem bilet do Polski na Święta. Miałem przylecieć na 14 dni. W czwartek, 20 grudnia, muszę jeszcze iść do pracy, więc planowałem wylecieć następnego dnia i wrócić w niedzielę dwa tygodnie później. Glenn powiedział, że jak nie przyjdę w poniedziałek (po powrocie) do pracy, to nic się nie stanie, a Kim w Flight Centre znalazła mi lot w czwartek późnym wieczorem. Więc zyskuje całe dwa dni.
Wcześniej już niemalże pogodziłem się z tym, że nie zobaczę już paczki od rodziców. Wysłali ja na początku czerwca, więc dobre dwa i pół miesiąca temu. Były w niej moje ulubione spodnie, buty, sweter... Rzeczy, które do życia nie są mi niezbędne, zawsze mogę sobie kupić kolejne, ale mimo wszystko - ja lubię właśnie te buty i te spodnie. We wtorek trochę spieszyłem się do pracy - za późno wstałem. Wybiegając z domu o mało co nie zabiłem się o właśnie dostarczoną paczkę :)
Anna Maria już za 10 dni będzie w Polsce...
środa, 8 sierpnia 2007
Dzień 71.
Dzisiaj wieczorem jadę (służbowo) do Auckland. Nareszcie zobaczę coś więcej niż Wellington :) AKL jest największym miastem w Nowej Zelandii, ok. 1,2 mln mieszkańców w całej aglomeracji. Najważniejsze miasto w kraju pod względem ekonomicznym - tam skupia się niemalże cała gospodarka kraju. Miasto założone przez Brytyjczyków w 1840 r., przez pierwsze 25 lat było stolicą kolonii. Później stolica została przeniesiona do WLG.
Ostatnio rozmawiałem z Denise, Sales Director w mojej firmie, o żeglarstwie. Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu można popływać w weekendy. Okazało się, że ma jakiegoś znajomego w lokalnym jacht klubie. Popytała ludzi i powiedziała mi, żebym wpadł do jacht klubu, pogadał z nimi i zostawił swój numer telefonu. Podobno wszyscy szukają ludzi, którzy mogliby zostać członkami załogi w zwykłych kilkugodzinnych wypadach na zatokę albo cieśninę. W przyszłym tygodniu muszę się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę miał okazję tutaj trochę pożeglować. Gdy ostatnio byłem nad zatoką, wiatr dochodził do 5 (tak na oko), co jak na zatokę otoczoną górami jest niezłym wynikiem. Ciekawe, jaki byłby wtedy wiatr w Cieśninie Cooka. Mógłby być silniejszy i kolejne 2 czyli niemalże warunki sztormowe. Muszę tam iść do jacht klubu jak najszybciej, już nie mogę się doczekać :)
Jakiś czas temu Kubuś na swoim łotewsko-ryskim blogu wspominał o komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że transport tutaj jest nie mniej intersujący niż w Rydze, więc też warto skrobnąć coś na ten temat. Właściwie wszystko można opisać jednym zdaniem: "Komunikacja miejska w Wellington jest do d***" :) Ale przejdźmy do szczegółów.
Cały miasto (a nawet cały region) jest podzielony na strefy. Wszystko byłoby proste, gdyby było tak jak w Polsce - strefa miejska (do granic miasta), potem podmiejska (albo 2 podmiejskie). Ale nie ma tak łatwo - w całym regionie jest 14 stref. Strefa 1 obejmuje właściwie tylko ścisłe centrum + największe dzielnice. Mieszkam 15 minut piechotą od centrum, a mój przystanek jest granicą między 1 a 2 strefą. Granica miasta jest już w 4. strefie. Dopóki podróżuje się w tylko jednej strefie, ceny są w miarę ok - $1.50 za przejazd. Ale jeśli masz przejechać z jednej strefy do drugiej albo - co gorsze - przejechać przez większą liczbę stref, to musisz się przygotować na całkiem spore wydatki.
Czasy odjazdów autobusów są tylko podawane dla niektórych przystanków. W strefie 1 zwykle to są wszystkie, ale poza nią - co trzeci, co piąty przystanek ma podane czasy odjazdu. Dla przystanków pomiędzy nimi musisz sam sobie odgadnąć. Na szczęście można sobie sprawdzić rozkład jazdy w internecie, więc przynajmniej można się zorientować, czy ma się jakiekolwiek szanse na złapanie autobusu.
Ludzie w Krakowie narzekają, jeżeli autobus spóźni się 5-10 minut (i oczywiście zupełnie się z tym zgadzam). Jeśli przyjedzie 3 minuty przed czasem, to już jest katastrofa. A tutaj - już kilka razy mi się zdarzyło, że autobus przyjechał minut przed czasem. Paranoja...
Kiedyś w Wellington jeździły tramwaje. Najpierw konne, potem elektryczne. Ale kilkadziesiąt lat temu ktoś wymyślił, że sieć tramwajowa ogranicza rozwój miasta i trzeba ją zlikwidowali. Teraz po tramwajach nie ma właściwie śladu w Wellington. W Krakowie do tej pory na Szewskiej są tory, chociaż tramwaj nie jeździ tamtędy od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale za to w Wellington wciąż jeżdżą stare dobre trolejbusy. Część z nich to 20-30 letnie volvo (dobrze się trzymają jak na swój wiek). Jest też kilka nowych "szelkowców", ale nie miałem jeszcze okazji się im dokładnie przyjrzeć.
Ostatnio rozmawiałem z Denise, Sales Director w mojej firmie, o żeglarstwie. Chciałem się dowiedzieć, gdzie tu można popływać w weekendy. Okazało się, że ma jakiegoś znajomego w lokalnym jacht klubie. Popytała ludzi i powiedziała mi, żebym wpadł do jacht klubu, pogadał z nimi i zostawił swój numer telefonu. Podobno wszyscy szukają ludzi, którzy mogliby zostać członkami załogi w zwykłych kilkugodzinnych wypadach na zatokę albo cieśninę. W przyszłym tygodniu muszę się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę miał okazję tutaj trochę pożeglować. Gdy ostatnio byłem nad zatoką, wiatr dochodził do 5 (tak na oko), co jak na zatokę otoczoną górami jest niezłym wynikiem. Ciekawe, jaki byłby wtedy wiatr w Cieśninie Cooka. Mógłby być silniejszy i kolejne 2 czyli niemalże warunki sztormowe. Muszę tam iść do jacht klubu jak najszybciej, już nie mogę się doczekać :)
Jakiś czas temu Kubuś na swoim łotewsko-ryskim blogu wspominał o komunikacji miejskiej. Pomyślałem, że transport tutaj jest nie mniej intersujący niż w Rydze, więc też warto skrobnąć coś na ten temat. Właściwie wszystko można opisać jednym zdaniem: "Komunikacja miejska w Wellington jest do d***" :) Ale przejdźmy do szczegółów.
Cały miasto (a nawet cały region) jest podzielony na strefy. Wszystko byłoby proste, gdyby było tak jak w Polsce - strefa miejska (do granic miasta), potem podmiejska (albo 2 podmiejskie). Ale nie ma tak łatwo - w całym regionie jest 14 stref. Strefa 1 obejmuje właściwie tylko ścisłe centrum + największe dzielnice. Mieszkam 15 minut piechotą od centrum, a mój przystanek jest granicą między 1 a 2 strefą. Granica miasta jest już w 4. strefie. Dopóki podróżuje się w tylko jednej strefie, ceny są w miarę ok - $1.50 za przejazd. Ale jeśli masz przejechać z jednej strefy do drugiej albo - co gorsze - przejechać przez większą liczbę stref, to musisz się przygotować na całkiem spore wydatki.
Czasy odjazdów autobusów są tylko podawane dla niektórych przystanków. W strefie 1 zwykle to są wszystkie, ale poza nią - co trzeci, co piąty przystanek ma podane czasy odjazdu. Dla przystanków pomiędzy nimi musisz sam sobie odgadnąć. Na szczęście można sobie sprawdzić rozkład jazdy w internecie, więc przynajmniej można się zorientować, czy ma się jakiekolwiek szanse na złapanie autobusu.
Ludzie w Krakowie narzekają, jeżeli autobus spóźni się 5-10 minut (i oczywiście zupełnie się z tym zgadzam). Jeśli przyjedzie 3 minuty przed czasem, to już jest katastrofa. A tutaj - już kilka razy mi się zdarzyło, że autobus przyjechał minut przed czasem. Paranoja...
Kiedyś w Wellington jeździły tramwaje. Najpierw konne, potem elektryczne. Ale kilkadziesiąt lat temu ktoś wymyślił, że sieć tramwajowa ogranicza rozwój miasta i trzeba ją zlikwidowali. Teraz po tramwajach nie ma właściwie śladu w Wellington. W Krakowie do tej pory na Szewskiej są tory, chociaż tramwaj nie jeździ tamtędy od dobrych kilkudziesięciu lat. Ale za to w Wellington wciąż jeżdżą stare dobre trolejbusy. Część z nich to 20-30 letnie volvo (dobrze się trzymają jak na swój wiek). Jest też kilka nowych "szelkowców", ale nie miałem jeszcze okazji się im dokładnie przyjrzeć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)